wtorek, 30 sierpnia 2011

Skorpiony

Moje dziecko przechodzi etap zafascynowania skorpionami. Chce wiedzieć o nich dosłownie wszystko. Gdzie żyją, co jedzą, a w szczególności, jak silny jest ich jad. Wydawał się zafascynowany bajką o żabie i skorpionie. ( żaba przewodziła skorpiona na grzbiecie przez rzekę, a skorpion ją ukąsił. Żaba, konając pyta się go: czemu to zrobiłeś, przecież ty też teraz umrzesz, bo się utopisz"a skorpion na to: "Bo taką mam naturę".
Dzisiaj jednak kiedy umordowana NICZYM i tym czego nie załatwiłam w mieście wlekłam się do domu, a Kamilowi jak zwykle buzia się nie zamykała, poczułam się dość...niepewnie. Kamyk bowiem mówi do mnie: "Pomyśl sobie, skoro jad skorpiona jest taki potężny...To można by go wciągnąć w strzykawkę i wbić ją komuś...jakiemuś wrogowi, jeśli się go ma i bardzo nienawidzi"
Normalnie mi szczęka opadła i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. "Tak tylko żartowałem" powiedział Kamil niefrasobliwie i pobiegł do przodu, zaczynając inny temat.
Co temu dziecku w głowie siedzi :/
z drugiej strony...pamiętam, że jako dziecko też miałam różne mroczne myśli.

piątek, 26 sierpnia 2011

Bajki o elfach

Nie tak dawno temu kupiłam Kamykowi książkę z bajkami o elfach. Ot niewinne bajeczki, całkiem sympatyczne. Do czasu. Dzisiaj sięgam po kolejna bajkę i zatrzymuję się na tytule: "Goblin, który wyjadał oczy" "Oj, myślę sobie, może to niekoniecznie". Kolejna bajka i niewinny tytuł "Gobliny Omera Grosbois" i czytam. Czytam i czytam i oczy mi się otwierają, a po chwili duszę się ze śmiechu. Nie mogę się powstrzymać i streszczę wam ową baśń z oryginalnymi wstawkami, żeby nie było :>
I już na początku dowcip sytuacyjny w produkcji mojego syna.

zaczynam czytać:
- Omer miał niezwykłą żonę. Drugiej takiej można by ze święcą szukać: piękna, gruba, wrażliwa i apetyczna jak pieczony kapłon.
- No....dzięki za taką żonę - wtrąca Kamyk, krzywiąc się.
:P
No, ale idźmy dalej.
O gustach się nie dyskutuje, a Omerowi wszyscy zazdrościli jego Mari. Zdarzyło się, że do Mari zapałała pożądaniem czarna owca wioski. Niejaki Pippelard. Szeptano, że miał kontakty ze Złym i uprawiał czarną magię. "Zapałał do niej namiętnością tak mocną, że krew w nim wrzała, nie mógł jeść ani pić. Kiedy już nie mógł wytrzymać, poprosił o pomoc swego wspólnika Szatana ( z dużej litery, a jakże), którego zawsze cieszą ludzkie grzechy, a grzechy ciała najbardziej. ( sic! )"

- w skrócie Zły nasłał do stajni Omara i Mari złośliwe gobliny, żeby plątały koniom grzywy, szarpały za uszy, gryzły po nogach itp. po bezskutecznych próbach pozbycia się tałatajstwa zaczęli rozpaczać:

" - co za nieszczęście! - lamentował gospodarz - Mleko zważy się krowom w wymionach! Owce stracą runo!
- Klacz jest ciężarna, straci źrebie - przyłączyła się do niego Mari - Nasienie ogiera wyschnie. ( tu nadmienię, że ostatnie zdanie utonęło w moim pięknie pozorowanym zakrztuszeniu się )"

Debatowali cały dzień i w końcu zdecydowali się wezwać na pomoc Pippelarda. Przyszedł, mówiąc, że trzeba egzorcyzmować oborę, ale do tego potrzebuje żony Omara, Mari. W tym czasie gobliny wypłoszyły wszystkie zwierzęta na zewnątrz.
"Przestraszone konie, krowy i owce biegały w kółko, przewracając ogrodzenie, depcząc grządki i niszcząc wszystko, co stanęło im na drodze.
- Na pomoc! - wołała młoda kobieta - Mężu, zatrzymaj je.
- Przyprowadziłem Pippelarda - powiedział Omer - Bądź mu posłuszna i rób wszystko co ci każe.
Czarownik wziął Mari za rękę i zaprowadził do obory, żeby tam czynić swoje praktyki. Nikt nie wie, na czym polegały, a już najmniej Omer, który w tym czasie ganiał zwierzęta. W każdym razie po godzinie po goblinach nie było ani śladu,a Mari miała we włosach pełno słomy.
- Ten Pippelard jest naprawdę dobrym egzorcystą - powiedziała wieczorem do swego męża z jakimś szczególnym uśmiechem, którego nigdy dotąd u niej nie widział."

Tej nocy spali spokojnie, ale rano okazało się, że biedny Omar nie może sobie poradzić z tymi wszystkimi poplątanymi ogonami, grzywami i runem.

" - Może Pippelard znałby jakiś środek? - podsunęła Mari, a oczy jej zabłysły.
Omer poszedł więc do zaklinacza.
Ten uważnie wysłuchał skarg i powiedział:
- Tylko kobieta w ciąży może rozplątać to, co zaplątały gobliny.
- Ale ja nie znam żadnej kobiety w ciąży - odparł zmartwiony Omer.
- Ja znam jedną, ale ona mieszka o trzy dni drogi stąd. Żeby po nią iść, potrzebna mi twoja żona.
- Dlaczegoż to?
- Mąż tej kobiety jest zazdrosny. Nie puści jej bez przyzwoitki.
- Niech więc i tak będzie. Jeśli w grę wchodzi zdrowie moich zwierząt, pożyczę ci Mari.
Ta ostatnia nie miała żądnych obiekcji i już godzinę później ruszyła w drogę z czarownikiem."

Po trzech dniach wrócili - sami. Pippelard wytłumaczył, że ciężarna kobieta zdążyła urodzić, ale on sprawił, że jej moc brzemiennej przeszła na Mari i teraz ona może sobie poradzić ze splątaną plagą. I tak się stało.
"Te wydarzenia przyniosły Omerowi szczęście: dziewięć miesięcy później ów dzielny człowiek cieszył się jeszcze bardziej, gdyż jego żona powiła pięknego dużego chłopca. Była to tym bardziej radosna niespodzianka, że jak dotąd, mimo wysiłków on i Mari nie mieli dzieci. Za radą żony Omer poprosił Pippelarda, by został ojcem chrzestnym, na co ten chętnie przystał. Szczęśliwi rodzice mogli sobie pogratulować roztropnego wyboru, gdyż aż do śmierci czarownik okazywał swemu chrześniakowi iście ojcowskie uczucia."

Koniec. Jeśli ktoś z was zdradzi mi morał tej bajki DLA DZIECI to będę wdzięczna, bo jakoś mi ciężko się go doszukać :> Aż się boję o czym będą kolejne baśnie, bo jestem dopiero w połowie książki. Z jednej strony...bo z drugiej nie mogę się doczekać. I zastanawiająco ( przerażające) jest to, co sobie dziecko myśli po lekturze takiej treści...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Droga donikąd

O.Wilde powiedział "Wszystkie drogi prowadza do jednego punktu - rozczarowania. Ciężko się z tym nie zgodzić czasami...zawsze...Ale na pewno łatwo komuś, kto ma umiejętność wrodzoną odczuwania szczęścia na minus jeden. Może więc najlepszą drogą jest właśnie taka donikąd? Nigdzie nie prowadzi, wiec nigdy nie skończy się rozczarowaniem. Jest piękna, pociągająca czarem swojej wyjątkowości. To taka droga, po której można iść boso i w sukience, a wiatr wieje zawsze w plecy. Droga śpiewających myśli. A kiedy się zmęczę mogę zatrzymać się i odpocząć w otoczonym lasem domu z widokiem na jezioro. Domu, który zawsze stoi przy mojej drodze donikąd...

sobota, 13 sierpnia 2011

Zła noc/Smutny dzien

Dzisiejszy dzień...Nastąpił po wieczornej imprezie u Beaty, na której tylko ja źle się bawiłam. Już w trakcie pomyślałam sobie, że mój humor nie pozwala mi na przebywanie w tak wielkim gronie ludzi. Gdybym wiedziała, że będzie AZ tak źle, zostałabym w domu. A tak czułam się wyalienowana i jeszcze psułam innym zabawę ( chociaż sądząc po notce Pawła, to chyba się jednak mylę). Kamyk został pierwszy raz całkiem sam w domu i chociaż były drzwi otwarte do domu i do siostry, także w każdej chwili mógł przejść, to i tak się denerwowałam. Wnioski wyciągnęłam dość szybko: nigdy więcej nie iść na imprezę bez gotówki, bo byłam skazana na wracanie z Jaskiem i Pawłem, którzy ( jak na złość) świetnie się bawili. Miałam straszną ochotę pogadać z kimś, tak normalnie, na poważnie, tak jakoś...Zupełnie nie miałam nastroju na żarty i śmianie się do rozpuku. I chociaż było pyszne jedzenie i picie... nigdy wcześniej aż tyle nie uśmiechałam się samymi ustami :/
Dzisiejszy dzień zaczął się fatalnie, przebiegał fatalnie ( wzięłam dziecko i pojechałam do Gaja) i kończy się równie fatalnie. Był taki demotywator, który świetnie pasuje do sytuacji: Kiedy ludzie są mili? Gdy czegoś chcą ( i zaznaczone 100% koła). Chciałabym czasem wierzyć, że tak położę się...zasnę, a kiedy się obudzę problemy jakoś same się rozwiążą...Ale kto lepiej ode mnie wie, że życie to nie jest bajka? ;(

czwartek, 11 sierpnia 2011

Budząc cienie

Czytając mój własny wpis o tym, jak uwielbiałam obserwować cienie na idealnie skoszonej trawie w Gaju i o tej nostalgii, którą czułam widząc ogród tak strasznie zapuszczony ( co było, nie wróci) postanowiłam sprzeciwić się naturalnemu porządkowi rzeczy. A właśnie, że będą cienie! I zabrałam się za koszenie. Kto kiedyś kosił ten wie, jaka to męka, kiedy trawa i chwasty, czyli ogólnopojęte zielsko sięga do kolan ( okazjonalnie do pasa), a do tego, jak kosiarka to małe elektryczne gówienko ( normalną spalinową ukradli wiosną...) to już w ogóle nie jest wesoło. Dodatkowo w efekcie poczynań mojego ojca na trawniku wyrosła potężna sterta gałęzi/pni, desek itp. Musiałam to wszystko wyciągać, łamać i palić. Już wtedy ledwo żyłam...Spędziłam 7 godzin przy kosiarce ( odliczając przerwę na obiad i takie tam) SIEDEM! Nie czuję rąk, nóg, pleców, ramion i stóp. Może coś pominęłam z tego, co jeszcze tam mam, ale ciężko się zorientować, kiedy tego nie czuję!
Ale wykosiłam, prawie jak okiem sięgnąć ( prawie, bo dalej nie sięgał kabel) Cienie prawie wróciły. Prawie, bo na trawie leży jeszcze tona siana, które zgrabię jutro. W pewnym momencie byłam już tak zmęczona, że myślałam, że nie dam rady, ale dałam...Mówiłam, że jeśli chodzi o trawnik, to przechodzę sama siebie. Jest to tak dla mnie niezrozumiałe, jak to, że w depresji sprzątam cały dom na połysk. Myślę, że tu jedno ma coś wspólnego z drugim, ale jeszcze nie wiem, co.
Minus całej akcji. Przy koszeniu chyba za dużo mi krwi do mózgu napływa, bo już nie myślę, ale MYŚLĘ!
No i wymyśliłam, coś z czego powodu teraz siedzę smętna i sączę malinowe piwo z marsową miną. Ech...Mam nadzieję, że nic więcej przy grabieniu nie wymyślę. Bo jutro też jadę do Gaja...

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wykładki, osy i pasztetowa

Zbieram się do tego posta, zbieram i jakoś nie mogę się zabrać. Jakiś taki dziwny był dzisiejszy dzień. Rano musiałam wstać, żeby jechać z mamą po jakieś rzeczy dla Mai ze składnicy harcerskiej. Miałam wyraźnie napisane na kartce "wykładki", bo pojęcia nie miałam czym owe wykładki są i jak wyglądają. Jak już mówiłam, człowiek się całe życie uczy. W składnicy zabawiliśmy dłuższą chwilę, bo Kamyk zajawił się kolekcją noży, a ja dorwałam wielki śpiewnik i z rozrzewnieniem przypominałam sobie piosenki, które dawno uleciały mi z głowy. Potem, kiedy szłam ulicą w stronę Galerii Kazimierz, gdzie umówiłam się z mamą, śpiewałam sobie całkiem nawet głośno "stare ogniskowe przeboje". Na szczęście nie było za wiele osób ;)
W Galerii oczywiście MUSIAŁAM zwiedzić parę sklepów i udzielać się czynnie jako personalna stylistka mojej mamy. Efekt, nowa tunika i zadowolona rodzicielka, która nie zmyła mi o nic głowy ( CUD!) do końca dnia. Za to nie wypuściła mnie z samochodu, kiedy chciałam się udać do domu i wywiozła do Gaja. W Gaju przeglądałam książki w moim starym pokoju i złapała mnie jakaś nostalgia. Zamykałam oczy i starałam się wyobrazić sobie jak ten pokój wyglądał w czasach, gdy ja w nim mieszkałam. Od tego czasu wiele się w nim działo. Mieszkała w nim moja siostra, potem pewien niepełnosprawny ( sic! ), potem mój ojciec urządził tam biuro, które następnie chciał przenieść do innego pomieszczenia. W rezultacie takiego bałaganu jak dzisiaj to tam jeszcze nie widziałam...Wiele się zmieniło...wszystko właściwie. Pozostały tylko pomalowane przeze mnie gałązki na zielonych ścianach i zapach. Ten niepowtarzalny, ciepły zapach rozgrzanego słońcem drewna. To on mi się rzucił na głowę i wywołał lawinę wspomnień. Pamiętałam, jak stawałam zimną przy oknie i patrzyłam na nagie drzewa w sadzie sąsiada...I paradoksalnie zatęskniłam za zimą. Efekt był taki, że sobie o tej zimie przypomniałam i potem, kiedy już siedziałam na progu z książką to poczułam powiew nieuchronnie nadciągającej jesieni. Więcej więc siedziałam bezmyślnie, gapiąc się w ogród ( bo nawet nie NA) niż czytając. Potem poszłam spać. Do domu o 21.30 miał mnie odwieźć przyjaciel mojego ojca, który mieszka chwilowo w Gaju ze swoją żoną.
A potem nastąpiła najbardziej przykra część dnia. Kamyk przez przypadek wszedł na gniazdo os i dwie wpełzły mu pod ubranie. Oczywiście go ugryzły. Dziecko w krzyk, ja pośpiesznie ściągam mu spodnie i koszulkę, wyłuskałam z niej cholerną osę, a ta na mnie!
I teraz dygresja dla tych, którzy tej historii nie znają. Kiedy miałam 2/3 lata rozgrzebałam patykiem wielkie gniazdo os...Na szczęście w pobliżu była woda i mój ojciec miał na tyle przytomności umysłu, żeby mnie ( pokrytą tymi osami) do tej wody wrzucić...Dlatego ugryzło mnie tylko jakieś 7...Od tego czasu mam straszny uraz i os boję się bardziej niż szerszeni.
Jakoś opędziłam się od tej osy i ukryłam się w łazience ( gdzie było jasne światło i przynajmniej widziałam, gdzie potencjalna gadzina lata), przyszło do mnie moje biedne zapłakane dziecko i kazało się opatrywać. Zastosowaliśmy niezawodne ludowe środki czyli przecięta cebule i przeciętego ziemniaka. Efekt: opuchlizna zeszła całkowicie i przestało boleć. Natomiast! leżąc z tymi ziemniakami na plecach i nodze Kamyk, przez przypadek, oglądnął kawałek jakiegoś strasznego filmu lecącego w telewizji, której bezmyślnie nie wyłączyłyśmy. Sam prosił, żeby telewizor zgasić, bo boi się tego potwora, który porywa ludzi i ich zabija. Miałam ochotę walić głową w ścianę za bezmyślność, bo przez całe życie usilnie starałam się go chronić przed takimi doświadczeniami. Mam nadzieję, że zapomni...:S
W efekcie tego nabawiłam się okropnego humoru i po przyjściu do domu wygłodniała ( zapomniałam zjeść w Gaju kolacji przez te przeklęte osy!) ( a, właśnie. Wytropiłam gadziny i zabiłam. Jedną kapciem, a drugą "zapsikałam" na śmierć sprayem do WC!) rzuciłam się na lodówkę i zjadłam kromkę z pasztetową i serem. Pasztetowa! Moja mama zawsze tym pogardzała, mówiąc, ze to najgorsze co może być do jedzenia i w sumie to miała rację kobieta. Natomiast dla Tomka to niemal jak delicja i co jakiś czas musi po prostu MUSI ją zjeść. Zażyczył sobie do bułek, które mu robiłam na wyjazd. Stąd pasztetowa w naszym domu...A jakiego doznałam zaćmienia, że zrobiłam to sobie na kolację to nie wiem...ale humoru mi nie poprawia :/

Ach te dzieci

http://www.youtube.com/watch?v=wGtFTRR2Ka0

Normalnie dawno tak się nie uśmiałam ^^

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Moda i uroda

http://www.kimono.pl/Niezwykle-fryzury-GALERIA-g2688-28642

Niektóre całkiem udane :> Nie powiem, nie protestowałabym, gdyby moda ( ta ogólnodostępna) szła właśnie w tym kierunku :>
Ciekawa jestem, czy któraś z was odważyłaby się na coś takiego na głowie ( oczywiście z jakiejś okazji).

sobota, 6 sierpnia 2011

Zielona perfekcjonistka

Normalnie jestem osobą żyjącą w swoistym chaosie, choć naprawdę staram się tworzyć ład i porządek ( przynajmniej czasem) Bywa, że robię rzeczy nieporządnie, coś zaczynam i tego nie kończę ( to notorycznie) jest natomiast taka jedna rzecz, taka wąska przestrzeń mojego małego perfekcjonizmu. Jest to koszenie trawnika. Robiłam to od lat w ogrodzie moich rodziców. Nie ukrywam, że to jest jedno z moich ulubionych zajęć. Ogród był bardzo duży i skoszenie go w całości zajmowało mi jakieś 2h( JEŚLI trawa nie była zbyt wysoka), ale w sezonie potrafiłam to robić co trzy dni, żeby mieć idealna trawę. Koszenie nie może być byle jakie! Trawa najładniej się układa, kiedy kosi się idealnie równymi pasami. Co wymaga precyzji, wysiłku i konsekwencji. Ale jaki efekt. Pamiętam, że po całej operacji potrafiłam godzinę siedzieć i patrzeć, jak zachodzi słońce, a cienie miękko skaczą po mojej perfekcyjnej trawie. Albo kiedy jesienią snuje się po niej dwudziesto centymetrowa mgła. Kiedy leżą na niej złote opadłe z drzew liście, na niej! a nie gdzieś w niej, zbłąkane, jak to bywa w niezadbanych ogrodach.
Teraz, kiedy mieszkam w mieście, mój trawnik nie jest już moim. Kosi go ktoś inny metodą "to tu, to tam" i tylko te kilkanaście metrów najbliżej domu. Głębiej w ogrodzie trawa sięga kolan. Gdzieniegdzie leżą pousychane tuje ( efekt "sprzątania" mojego ojca ) i gałęzie. Budzi to we mnie nostalgie...To co było już nie wróci... Moja wieczna tęsknota za zielonością otwiera szerzej oczy. I choć tu przy kamienicy tez mamy ogród, o wiele bardziej zadbany i "bogaty" niż w Gaju i też jest zielono, to jednak ta świadomość, że dookoła mnie są bloki i wszechobecny beton sprawia, że nie czuję się dobrze. Jednak ta wieś wchodzi w człowieka...i choć 14scie pierwszych lat spędziłam w Krakowie to bardziej czuję się przywiązana do "tych łąk zielonych" których i tak pod Krakowem coraz mniej, niż do surowego szumu miasta.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Pewien czwartkowy dzień...

Dzisiejszy dzień zdecydowałam się spędzić w Gaju. Oprócz tego, że zasnęłam na słońcu ( na szczęście obudziła mnie wiadomość na skype! ) i czułam się po tym jak przysłowiowa skwarka z solarium to nic takiego się nie działo, z wyjątkiem...wizyty inspektorów z Państwowej Inspekcji Budowlanej. Jak zapewne wiecie stałam się właścicielką dwóch mieszkań w M. Ta powiedzmy kamienica jest własnościowa, czyli jest tak wielu właścicieli, którzy muszą się dogadywać odnośnie remontów, sprzątania itp, bo nie ma tu spółdzielczego nadzoru.
Inspektorzy zostali wezwani przez mojego ojca, który przy remoncie znajdujących się na poddaszu mieszkań odkrył, że dach znajduje się w stanie gorzej niż opłakanym. Wyciąganie gołymi rękami bez większych problemów przegniłych kawałków dachowej więźby to tylko jeden z malowniczych opisów, które mi przedstawił.
Remont dachu musiał być wykonany, wiec zgłosił się po jakieś finansowe deklaracje do współlokatorów i został, delikatnie mówić wyśmiany. Dach jest nad moimi mieszkaniami, więc to nie ich problem, nie im się leje na głowy. Stąd inspektorzy.
Przyznam, wiadomość o tym, że SĄ na miejscu JUŻ i czekają na nas pod domem, była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Na miejscu zastałam spory już tłumek. Z miejsca, ledwo weszłam na schody zostałam napadnięta. Słownie, ale bardzo dosłownie. Jakaś blondyna rzuciła się na mnie, że jeśli jestem właścicielką, to mam okazać stosowne papiery, bo ona mi nie wierzy. Z moim ojcem, który występował jako mój pełnomocnik w ogóle nie chciała rozmawiać, bo ona tylko z właścicielką. Pech, ze pod koniec okazało się, że też jest pełnomocniczką swojego brata :>
Obrazek rodem z taniej komedii. Jakaś bardzo brzydka, bardzo gruba, ale bardzo wyszczekana baba skakała niemal do oczu mnie i mojemu ojcu, że dach to jest zepsuty przez jego diabelskie machloje. Gdyby dachu nie ruszał, nic by nie było. Oczywiście...w myśl zasady, czego nie widać, tego nie ma. Ze jakieś dziury, że przez nacieki na północnej stronie moknie strona południowa i tego typu sprawy. Tragedia. Był tam też ktoś kogo nazywali wujkiem. Mały bardzo intensywnie gadający człowieczek, który ( bo przyznam, że w pewnym momencie się wyłączyłam i patrzyłam na nich wszystkich kompletnie bez fonii) przypominał mi małego psa, którego za ten wytwarzany jazgot, miałam ochotę kopnąć, żeby odbiegł i szczekał w innym miejscu.
W ogóle nie chcieli dopuścić tej biednej pani inspektor do głosu. Była to jednak dzielna kobieta, zaprawiona w podobnych bojach :).
Generalnie spotkanie było po to, żeby spisać odpowiedni dokument, poinformować wszystkich współwłaścicieli o konieczności wyremontowania dachu wspólnie. Nagle! okazało się, że wszyscy o tym wiedzą. Szczekający wujek, jazgocząca pani, jej mąż, który wychylał się przez okno co jakiś czas, rzucając soczystą wiązankę przekleństw i blondyna - pełnomocnik.
Przyznam, że żyję jak pod kloszem, zasadniczo otaczając się życzliwymi ludźmi. A jak ktoś nie jest dla mnie na początku życzliwy, z różnych powodów to potem, kiedy mnie poznaje, zmienia zdanie. Jeśli chodzi o sprawy domowe, to różnie się mówi, natomiast tak ogólnie jestem osobą bardzo ugodową, która nie prowokuję konfliktów. Ta ilość przelanego na mnie dzisiaj jadu ( Pani niech się w ogóle zamknie, bo co z pani za właścicielka, jak pani w ogolę nie ma!Jak to tak można, kupić i się nie pojawiać) zadziałała na mnie wyjątkowo...źle. Musiałam szybko przybrać coś w rodzaju pancerza, żeby się jakoś mentalnie obronić przed tymi prymitywami, bo inaczej nie da się tego określić. Patrzyłam na nich jak na taką wrogą masę, która nie przyjmuje kompromisów, nie wchodzi w dialogi ( dla niej istnieją tylko wrogo/ cwaniaczkowate monologi), która ma ochotę zgnieść swoją bezkształtną masą. Zetknięcie się z czymś takim był to swoisty szok. I ta głupota...zero szansy na porozumienie, co momentalnie zaowocowało we mnie zniechęceniem i odrazą. Ogólnie wydaje mi się, że jestem osobą tolerancyjną...z wyjątkiem tolerancji na głupotę.
Czułam się jak w ukrytej kamerze....
Podziwiałam panią inspektor, która ze stoickim spokojem spisywała uwagi odnośnie nieskoszonego trawnika, czy niezamiecionej klatki schodowej, które nie miały nic wspólnego z tematem dachu :P
Ogólnie...było to dziwne. Ale starałam się docenić to na zasadzie: "No coś się dzieje przynajmniej"
Doszłam natomiast do jednego wniosku. Jak już będę miała możliwość tam mieszkać to w życiu z niej nie skorzystam. Piękne widoki pięknymi widokami, ale takich sąsiadów to bym nie zniosła...

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Ach ten aromat...:)

Mało jest zapachów, które poruszają we mnie głęboko ukrytą strunę, jakie bliżej nieokreślone wspomnienie z dzieciństwa. Ciepło, poczucie bezpieczeństwa, kuchnia i zapach świeżo-pieczonych ciastek. Tak proste, tak banalne połączenie masła z cukrem, a jest w tym tyle znaczeń.
Siedzę właśnie teraz nad takim jeszcze gorącym ciasteczkiem i uśmiecham się do siebie. Jak niewiele potrzeba, żeby uszczęśliwić jedną osobę i zapewnić dobre wspomnienie drugiej, tej mniejszej :)