czwartek, 4 sierpnia 2011

Pewien czwartkowy dzień...

Dzisiejszy dzień zdecydowałam się spędzić w Gaju. Oprócz tego, że zasnęłam na słońcu ( na szczęście obudziła mnie wiadomość na skype! ) i czułam się po tym jak przysłowiowa skwarka z solarium to nic takiego się nie działo, z wyjątkiem...wizyty inspektorów z Państwowej Inspekcji Budowlanej. Jak zapewne wiecie stałam się właścicielką dwóch mieszkań w M. Ta powiedzmy kamienica jest własnościowa, czyli jest tak wielu właścicieli, którzy muszą się dogadywać odnośnie remontów, sprzątania itp, bo nie ma tu spółdzielczego nadzoru.
Inspektorzy zostali wezwani przez mojego ojca, który przy remoncie znajdujących się na poddaszu mieszkań odkrył, że dach znajduje się w stanie gorzej niż opłakanym. Wyciąganie gołymi rękami bez większych problemów przegniłych kawałków dachowej więźby to tylko jeden z malowniczych opisów, które mi przedstawił.
Remont dachu musiał być wykonany, wiec zgłosił się po jakieś finansowe deklaracje do współlokatorów i został, delikatnie mówić wyśmiany. Dach jest nad moimi mieszkaniami, więc to nie ich problem, nie im się leje na głowy. Stąd inspektorzy.
Przyznam, wiadomość o tym, że SĄ na miejscu JUŻ i czekają na nas pod domem, była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Na miejscu zastałam spory już tłumek. Z miejsca, ledwo weszłam na schody zostałam napadnięta. Słownie, ale bardzo dosłownie. Jakaś blondyna rzuciła się na mnie, że jeśli jestem właścicielką, to mam okazać stosowne papiery, bo ona mi nie wierzy. Z moim ojcem, który występował jako mój pełnomocnik w ogóle nie chciała rozmawiać, bo ona tylko z właścicielką. Pech, ze pod koniec okazało się, że też jest pełnomocniczką swojego brata :>
Obrazek rodem z taniej komedii. Jakaś bardzo brzydka, bardzo gruba, ale bardzo wyszczekana baba skakała niemal do oczu mnie i mojemu ojcu, że dach to jest zepsuty przez jego diabelskie machloje. Gdyby dachu nie ruszał, nic by nie było. Oczywiście...w myśl zasady, czego nie widać, tego nie ma. Ze jakieś dziury, że przez nacieki na północnej stronie moknie strona południowa i tego typu sprawy. Tragedia. Był tam też ktoś kogo nazywali wujkiem. Mały bardzo intensywnie gadający człowieczek, który ( bo przyznam, że w pewnym momencie się wyłączyłam i patrzyłam na nich wszystkich kompletnie bez fonii) przypominał mi małego psa, którego za ten wytwarzany jazgot, miałam ochotę kopnąć, żeby odbiegł i szczekał w innym miejscu.
W ogóle nie chcieli dopuścić tej biednej pani inspektor do głosu. Była to jednak dzielna kobieta, zaprawiona w podobnych bojach :).
Generalnie spotkanie było po to, żeby spisać odpowiedni dokument, poinformować wszystkich współwłaścicieli o konieczności wyremontowania dachu wspólnie. Nagle! okazało się, że wszyscy o tym wiedzą. Szczekający wujek, jazgocząca pani, jej mąż, który wychylał się przez okno co jakiś czas, rzucając soczystą wiązankę przekleństw i blondyna - pełnomocnik.
Przyznam, że żyję jak pod kloszem, zasadniczo otaczając się życzliwymi ludźmi. A jak ktoś nie jest dla mnie na początku życzliwy, z różnych powodów to potem, kiedy mnie poznaje, zmienia zdanie. Jeśli chodzi o sprawy domowe, to różnie się mówi, natomiast tak ogólnie jestem osobą bardzo ugodową, która nie prowokuję konfliktów. Ta ilość przelanego na mnie dzisiaj jadu ( Pani niech się w ogóle zamknie, bo co z pani za właścicielka, jak pani w ogolę nie ma!Jak to tak można, kupić i się nie pojawiać) zadziałała na mnie wyjątkowo...źle. Musiałam szybko przybrać coś w rodzaju pancerza, żeby się jakoś mentalnie obronić przed tymi prymitywami, bo inaczej nie da się tego określić. Patrzyłam na nich jak na taką wrogą masę, która nie przyjmuje kompromisów, nie wchodzi w dialogi ( dla niej istnieją tylko wrogo/ cwaniaczkowate monologi), która ma ochotę zgnieść swoją bezkształtną masą. Zetknięcie się z czymś takim był to swoisty szok. I ta głupota...zero szansy na porozumienie, co momentalnie zaowocowało we mnie zniechęceniem i odrazą. Ogólnie wydaje mi się, że jestem osobą tolerancyjną...z wyjątkiem tolerancji na głupotę.
Czułam się jak w ukrytej kamerze....
Podziwiałam panią inspektor, która ze stoickim spokojem spisywała uwagi odnośnie nieskoszonego trawnika, czy niezamiecionej klatki schodowej, które nie miały nic wspólnego z tematem dachu :P
Ogólnie...było to dziwne. Ale starałam się docenić to na zasadzie: "No coś się dzieje przynajmniej"
Doszłam natomiast do jednego wniosku. Jak już będę miała możliwość tam mieszkać to w życiu z niej nie skorzystam. Piękne widoki pięknymi widokami, ale takich sąsiadów to bym nie zniosła...

7 komentarzy:

  1. ja bym im się chyba roześmiał w twarz xd

    OdpowiedzUsuń
  2. W pewnym momencie miałam ochotę się roześmiać, szczególnie po dialogu z panią Ewą:
    - Ja, a pani sobie pomyślała kiedyś, że pewne rzeczy to można tak normalnie załatwić...bez krzyku, po dobroci?
    - JAAAAA? Ja wszystko chcę zawsze po dobroci załatwiać - odparła natychmiast nie zmieniając skwaszonego wyrazu twarzy.- Tylko ja swojego będę bronić!
    Mnie się śmiać zachciało, ale łatwo było zachować twarz, bo schodziliśmy po schodach.
    Owo swoje to konieczność płacenia części za remont wspólnego dachu, ale tego już owa pani nie dodała. Pomyślałam sobie wtedy, że jednak są takie kobiety, w obecności których bardzo chce się pożałować: ich mężów, dzieci, sąsiadów! Ale z drugiej strony wtedy chyba najbardziej było mi żal samej siebie :P

    Srebrna

    OdpowiedzUsuń
  3. W sumie to aż się wydaje nieprawdopodobne, że ci ludzie mieszkając w domu z dachem grożącym zawaleniem nie boją się o własne zdrowie i pierwsi nie proponują zrzutki na remont:/

    OdpowiedzUsuń
  4. W ich rozumowaniu dach był dobry przez cale lata! ( tam nikt na tym poddaszu chyba od 10 ciu lat nie mieszkał ) i NAGLE pojawia się ktoś, kto odsłania przegniłą podłogę i pleśń za ścianami ( a mogła zostawić wykładzinę. Pleśni nie widać, to tak jakby jej nie było) oto mentalność tych ludzi. No i pierwsze podstawowe rozumowanie: nie mnie się leje na głowę, więc nie mój problem. Dach jest nad innym mieszkaniem, więc ja z parteru umywam ręce. Od tego właśnie są takie komisje. Mnóstwo ludzi mówi ma podejście jak tamci.


    Srebrna

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak to działa w praktyce? Przychodzi komisja i mówi, że trzeba remontować - i co dalej? Czy taki nadzór budowlany może jakoś wymusić na właścicielach konieczny remont?

    OdpowiedzUsuń
  6. Taka komisja jest zamawiana w przypadkach, kiedy ktoś zdaje sobie sprawę z konieczności remontowania dachu, a reszta lokatorów to olewa. Inspektor wyznacza termin, do kiedy lokatorzy maja czas, żeby wezwać inspektora budowlanego, który powie, co należy zrobić. Lokatorzy mają to zrobić we własnym zakresie i przedłożyć ten kosztorys, czy jak to się tam nazywa do Inspektoratu. JEŻELI tego nie zrobią do jakiegoś tam terminu inspektorat wysyła własnego inspektora, co oczywiście kosztuje o niebo więcej. Jeśli lokatorzy nie zechcą płacić za pracę inspektora sprawa natychmiast zostaje skierowana do sądu. Kolejnym krokiem jest remont dachu właściwy, że się tak wyrażę. Już wiadomo, co trzeba zrobić, więc na tej podstawie inspektorat wyznacza datę ( np za rok, do kiedy dach ma być wyremontowany. Ekipę może zamówić jeden z lokatorów, a pozostali są już sądownie pociągnięci do pokrycia swojej części kosztów ( jeśli nie chcą płacić dobrowolnie)

    OdpowiedzUsuń