piątek, 30 grudnia 2011

Czasem trzeba powiedzieć dość.

      Właściwie to fakt ten uświadomił mi jeden mój znajomy. Ktoś, kto zastanawiał się nad każdym swoim czynem i słowem, czy aby dobre, czy właściwe, czy odpowiednie, czy osiągnie zamierzony efekt. Sugerowałam mu większą spontaniczność, nie zadręczanie się szczegółami, czy pójście na żywioł czy za głosem serca. Sugerowałam mu to naprawdę z czystym sumieniem.
     A potem pomyślałam o sobie. I doszłam do wniosku, nie...nie od razu człowiek może się do czegoś takiego przyznać, że zachowuję się tak samo. Moja spontaniczność owszem jest spontanicznością, ale co chwilę gryzę się w język, żeby czegoś nie powiedzieć, żeby kogoś nie urazić, bo przeżył to czy tamto, bo ma trudny okres, bo na pewno nie chciał mnie zranić tym czy tamtym. I doszłam do wniosku, że jestem po prostu zbyt miła. Zbyt się przejmuję tym, że moje słowa mogą kogoś zranic i ....no cóż, czas to powiedzieć, jestem odbierana jako miągwa, ktora się nawet odgryźć nie potrafi, tylko pokornie spuszcza głowę i się wycofuje. A kiedyś w ogole mnie to nie ruszało, nie przejmowałam się, mówiłam to, na co w danym momencie miałam ochotę i ludzie dwa razy zastanawiali się czy mi nie dogadać, żeby potem nie odczuć na sobie mojego ciętego języka.
Niewątpliwie przyczynił się do tego P. ( jak zresztą do wielu innych rzeczy w moim życiu), ale teraz nie jestem już zakochaną nastolatką. Jakby...zapętliłam się w tym pragnieniu zabiegania o jego sympatię w relacji, gdzie trzeba było uważać na słowa i przenosiłam to na kolejne osoby. Z krzywdą dla siebie samej. Bo tam gdzie trzeba było podnieść głos ja siedziałam cicho.
Po wczorajszym wieczorze, gdzie po raz kolejny kropla goryczy przelała czarę i siedziałam przed monitorem przełykając łzy, powiedziałam sobie DOŚĆ. Już nikt nie będzie mnie bezkarnie ranić głupimi słowami, czy żartami. Bo żarty są po to, żeby wszyscy się śmiali. Już nie będę się zastanawiać nad słowami, skoro większość ludzi się nie zastanawia, co ja sobie pomyślę po tym, jak mi wygarną, co mają do wygarnięcia.

To, co zgubiłam gdzieś po drodze ciągle tam jest i mam wrażenie, że po prostu wystarczy się cofnąć, żeby to odzyskać. 

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Święta

  


      Wigilia to moje ulubione święto. W tym czasie bywam z tak dobrym humorze, że praktycznie nic nie jest mi w stanie go zniszczyć. A jeśli już to na bardzo krotką chwilę. Nie rozumiem ludzi, którzy w świątecznym ( cudownym) rozgardiaszu skaczą sobie do gardeł z byle powodu.
U nas przygotowania były dość męczące, ale cały spędzony w Gaju czas okazał się bardzo przyjemny. Jak zwykle prace przygotowawcze wykonywałam popijając słodkie wino z zapasów moich rodziców, więc praktycznie od 10 do 16 chodziłam lekko i przyjemnie zamroczona :P
Kolacja się udała i nie była tym razem orgią obżarstwa. Przynajmniej nie dla mnie ;)
Oto jeden z cytatów z ogólnie bardzo zabawnej kolacji:
Kamyk: Ciekawa jestem, co teraz robi Aniołek, po tym jak rozdał dla wszystkim prezenty...?
Mój ojciec: Pije z Mikołajem.
(Kamyk wielkie oczy.)
Tomek: Oczywiście herbatkę.
Ja: Koniecznie z filiżanek z uszkiem ^^
Ku mojemu zdziwieniu Kamyk ciągle twardo wierzy w Aniołka, więc trzeba się było wykazywać niezwykłym sprytem, żeby go nie pozbawić złudzeń.

Pierwszego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Zielonej Góry.
Zbyt ciepła pierwsza noc zaowocowała masą dziwnych i dziwniejszych snów, w których prym wiedli dawni znajomi, a obecni milczeli i występowali w charakterze obserwatorów.
Szkoda, że nad myślami da się zapanować, a nad snami już nie. Czasem by się przydało...
Wrócę przed samym sylwestrem. Przepadnie mi terapia. Szkoda. 
Nowe znajomości przynoszą mi dużo radości. W myślach układam bilans mijającego roku. Nie wypadnie korzystnie...ale rzadko kiedy z taką nadzieją patrzę do przodu. Po prostu jakoś tak wewnętrznie czuję, że...będzie dobrze, że będzie tak, jak ma być. Może to wpływ terapii :)

sobota, 17 grudnia 2011

nocne melodie

       Nie wiem, czy to za sprawą terapii, ale w moim życiu nastąpiły już dwie dość istotne zmiany. Jedna wynikała z moich wyrzutów sumienia, że nie robiłam tego, co powinnam, drugi dzień poprawy i czuję się z tym bardzo dobrze.
Z drugą rzeczą nie czuję się dobrze, ale jestem już tym za bardzo zmęczona. Zamknąć oczy i płynąć dalej. Nie widzieć, nie słyszeć i nie pamiętać.
"Pani boi się być smutna" usłyszałam na terapii. Miała rację, boję się.

Trafiłam dzisiaj na piosenkę, która mnie zaskoczyła i zauroczyła. Piosenka pochodzi z najnowszej płyty Ali Janosz. Nie powiem, żebym była wielką fanką jej niezłego, ale zbyt przesłodzonego głosiku, ale ta melodia...Było w niej coś z klimatu naszych dawnych płyt do  Warhammera. Coś muzycznych klimatów Anny Marii Jopek albo Kayah.

 http://w34.wrzuta.pl/film/2ySI4VVuMAn/

Słuchając tego wspominałam nie samą grę, sesje, tylko tą całą spokojniejszą otoczkę. Płytki, nad którymi można było zadumać się, albo rozmarzyć.

środa, 14 grudnia 2011

Nocne rozmowy o ściętych włosach


Za mną ciężka doba...I nie tyle z powodu terapii, bo jeśli coś we mnie poruszyła, to naprawdę nie miałam czasu o tym myśleć.
Problemy T. z przyjacielem... Czasem to aż dech zapiera, jak niektóre kobiety potrafią być podłe.
I nocne rozmowy o ściętych po pijaku włosach.
Mam nadzieję, że nie tylko u mnie zanosi się na zmiany.

piosenka na dziś


I, żeby nie było zbyt poważnie:
Tekst Kamyka, grającego w jakaś strategiczno - obyczajową gierkę na necie.
 "Zobacz, mam już dziesięciu ludzi. I pięć kobiet."
Jak to możliwe, żeby pod moimi feministycznymi skrzydłami rósł mały szowinista ;)

wtorek, 13 grudnia 2011

Terapia

Moja terapia zaczęła się od wpadki. Terapeutki, która spóźniła się 5 min, a parkując walnęła w bok jakiegoś stojącego samochodu. Kiedy przed oczyma duszy pojawił mi się czarny scenariusz: nie ma terapii za to jest policja, pani machnęła ręką i stwierdziwszy, że nic się nie stało wpuściła mnie do gabinetu.
Tam poszła sobie robić kawę ( ja nie chciałam), mogłam więc w spokoju obejrzeć gabinet. Nie powiem, żeby przytłaczał przytulnością z oknami o żelaznych żaluzjach bez rolet ani zasłon ( czego nie cierpię!) i linoleum nieudolnie starającego się naśladować prawdziwe deski podłogowe. Na regale garstka książek, w tym żadna o tematyce związanej z psychologią.
Pani terapeutka w typie Ice. 30 +, miła, o łagodnym głosie. Usiadłam w całkiem wygodnym fotelu i na jej prośbę zaczęłam opowiadać o sobie.
Nie powiem...było to dość chaotyczne. Terapeutka przez cały czas nie spuszczała ze mnie oka. Jakby starała się ogarnąć całą moją postać, notując gesty, postawę, miny itp. W sumie to przypominało to miłą pogawędkę do czasu, kiedy nie zadała najpierw niewinnego pytania, a potem kiedy odpowiedziałam jeszcze bardziej niewinnego. I błyskawicznie wychwyciła, kiedy zawahałam się przy odpowiedzi.
- Posmutniała pani - powiedziała wtedy. I miała rację, z czego zdałam sobie sprawę.
Ale kiedy potem drążyła temat i pytała co czuję w danym momencie ja nie umiałam jej odpowiedzieć, bo nie czułam nic. To było dość osobliwe, jakbym nagle nie mogła się skoncentrować nad odpowiedzią, a uczucia danej chwili chowały się po kątach.
Powiedziała mi, co mnie zdziwiło, ze w stosunku do jednych uczuć jestem wyjątkowo świadoma, a co do innych, to kompletnie nie potrafię o nich mówić i momentalnie " jej uciekam". Była takim detektorem, który dybał na moje słabsze momenty, a potem wyciągał je do przodu. Powiedziała, że sprawiam wrażenie, jakbym bała się być smutna.
Zapytała się, czego oczekuję od terapii. Na początku nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Ale im dłużej rozmawiałyśmy tym byłam bardziej pewna po co właściwie tam poszłam i co GDYBY uległo zmianie pociągnęłoby za sobą zmiany na wszystkich innych frontach.
Starałam się nie myśleć jakimi technikami posługuje się rozmawiając ze mną...Odrzucałam te myśli i mówiłam. W pewnym momencie, kiedy powiedziałam coś, co mówiła moja mama zobaczyłam, że oczy terapeutki rozszerzyły się lekko, po czym powtórzyła to, mówiąc wprost do mnie i powiedziała: teraz odpowiedz.
I odpowiedziałam. I wezbrały we mnie uczucia, takie jak rzeczywiście czułam w takiej sytuacji, tylko bardziej intensywne. To było...dziwne przeżycie.
Pod koniec, kiedy byłam już naprawdę zmęczona (Minęła godzina i 10 min, a ja się czułam, jakby co najmniej z 3.) powiedziała coś takiego, co sprawiło, że widziałam, że ona wierzy w pozytywny wynik terapii. Muszę powiedzieć, że jakoś się tak lepiej poczułam.
Wyszłam zmęczona, ale zadowolona. I o wiele wiele spokojniejsza. Jakbym była do tej pory bardzo napiętym balonem, z którego ktoś spuścił nadmiar powietrza. Tylko potem było mi cały czas zimno, bo w gabinecie było naprawdę bardzo ciepło, co stwierdziłam już na samym początku.
Umówiłam się na przyszły tydzień.
Mam nadzieję, że ta terapia okaże się dobrą decyzją.

sobota, 10 grudnia 2011

"Mały" Mozart.

Możecie wierzyć, lub nie, ale wczoraj skomponowałam mój pierwszy utwór na skrzypcach. No...skomponowałam to może za wielkie słowo, ale zagrałam z odsłuchu ( tzn nuciłam i grałam), a także zapisałam wszystko w postaci nut i teraz uczę Kamila.
No cóż...w sumie kiedyś PONOĆ miałam iść do szkoły muzycznej i grać na skrzypcach, jak widać więc, co się odwlecze, to nie uciecze ;)

Huskie wilczury , uliczni kaznodzieje i "życzliwe" panie

***
Kamyk: Chciałbym strasznie takiego właśnie owczarka niemieckiego, jaki tam idzie.
Ja: To jest husky...
Kamyk ( z zapałem kiwając głową) To chciałbym właśnie takiego wilczura huskyego!
***

Idziemy sobie popołudniową porą do Lidla( chyli ciemno choć oko wykol). Boczna ulica, nigdzie żywego ducha. Nagle słyszę odgłos przedzierania się przez krzaki i tupot ciężkich buciorów za sobą. Dalej jednak, już nieco mniej pewnym głosem opowiadam Kamykowi, kim był prawdziwy święty Mikołaj ( w duchu walcząc z narastającą chęcią wzięcia dzieciaka za kołnierz i chodu, bo do tupania doszło jakieś dziwne posapywanie) Odwróciłam się i widzę faceta. Słusznej budowy i wzrostu, w wielkich butach i sic! z latarką w ręku.
- Więc eee, tego...Mikołaj został biskupem.
- A kto to biskup?
- Taki ksiądz, który zrobił karierę w kościele...
I nagle nad naszymi głowami rozległ się głos.
- Co też pani dziecku opowiada! Tak nie można!
Przystanęłam już bardziej zdumiona niż przestraszona.
A facet ciągnął nawiedzonym głosem.
- Lekarze składają swoje przysięgi i prawnicy, co im wolno, a czego nie, ale za tym wszystkim nic się nie kryje. Nic! Rozumie pani?
"To jakiś wariat, a wariatów nie należy drażnić" Z zapałem pokiwałam głową.
- Bo widzi pani, te świeckie przysięgi nic nie znaczą. Bo to tylko ludzie je składają. TYLKO ( tu uniósł palec) ludzie. Oni mogą robić swoje małe kariery, ale nie księża! Nie może pani powiedzieć, że ksiądz, jak jakiś prawnik robi karierę! W kościele nie istnieje coś takiego jak kariera.
A...więc o to chodziło.
Nie powiem, odetchnęłam z ulgą.
- Mikołaj został doceniony za swoje liczne zasługi i awan...i został wzniesiony do rangi biskupa - dokończyłam zadowolona, zwracając się do dziecka.
- Rozumiesz teraz, młody człowieku? - nawiedzony zwrócił się do mojego syna, który do tej pory milcząco, ale bardzo uważnie mu się przyglądał.
- Ale pan ma faaaajną latarkę! - odpowiedział z całą powagą Kamyk.
***

W autobusie:
Stoi starsza pani, a za nią niewidomy chłopak. Autobus podjeżdża na przystanek.
- Przepraszam, wysiadam - mówi chłopak.
- I co się pan tak ryje, ja też wysiadam! - odburknęła oburzoną i dopiero spojrzenie na jego białą laskę sprawiło, że się zreflektowała.
- Przepraszam - burknęła i uciekła z autobusu.

To przykład bezinteresownej ludzkiej nieżyczliwości...

wtorek, 6 grudnia 2011

Zima, zima

Sezon kompotów z suszu (przynajmniej trzy razy w tygodniu) czas zacząć ^^
Terapię ( umówione pierwsze spotkanie) czas zacząć!
Prawo jazdy czas zacząć...
Można by w końcu coś skończyć, ale od czegóż jest terapia? :P

czwartek, 1 grudnia 2011

Obciachowska promocja.

W celu wygrania kolejnych milionów udałam się do hipermarketu. Tam postanowiłam zrobić jakieś małe zakupy. Patrze, pory na promocji! Wcale niebagatelnej. Pory - potwory bo każdy miał z 60-70 cm długości. Wzięłam dwa, dołożyłam "drobne zakupy", które w efekcie wypełniły dwie siatki i jadę przed sklep. Tam upchnęłam pory do jednej siatki. Były długie, ale dość lekkie. Odstawiam wózek, biorę zakupy, a tu jedna siatka trach. Wszystko się posypało. Żeby było jeszcze pusto, ale o zgrozo skończył się jakiś wykład i przed Kauflandem przetaczał się tłum studentów. Oczywiście jakaś połowa zaczęła się na mnie gapić. Pozbierałam zakupy do jednej siatki i dumam, co tu dalej robić. Nie uśmiechało mi się iść z dwoma porami pod pachą, a do ręki mi się oba nie mieściły, bo były strasznie grube. Postanowiłam zrobić jedyną rozsądna i najbardziej obciachowską rzecz, która przyszła mi do głowy. Mianowicie oderwać zieloną część, która stanowiła większość u obu potworów. Rzecz działa się przy wielkich i jedynych drzwiach do supermarketu, bo w Kauflandzie koszyki są przy samym wejściu.
Tak mi przez myśl przeszło, że znam takich, którzy prędzej by umarli, niż stali przy mnie w takiej sytuacji :P
Jednemu porowi "ukręciłam łeb" poddał się bez specjalnych problemów. Drugi natomiast był bardziej oporny i w rezultacie musiałam użyć kolana, żeby dał się przerwać na pół.
Cichą nadzieję, że nie mam widowni rozwiał widok pewnej pani, która gapiła się na to, co robię z niemal rozdziawionymi ustami. Po wszystkim potrząsnęła melancholijnie głową mamrocząc pod nosem "sprytnie" i sobie poszła.
Ja też zbiegłam z miejsca zdarzenia z rumieńcem wstydu na policzkach i mocnym postanowieniem, że następnym razem dwa razy się zastanowię, zanim kupię coś z promocji ;)
Potem jednak, w miarę zbliżania się do domu humor mi się poprawiał, a teraz to już się zupełnie śmieję z tej absurdalnej sytuacji ;)

Melancholijny dzień

Andrzejki bez wróżb, listopad bez deszczu...Myśli i marzenia w głowie. Niektórym daję po palcach, pod niektórymi staram się rozdmuchać płomienie. Cóż...ciągle nic z tego nie wynika.
Czasem zaskakujące jest jak nagle obce osoby stają się bliskie, a niegdyś bliskie stoją po drugiej stronie ulicy i udają nieznajomych...Chociaż w obu przypadkach mam wrażenie, że to po prostu tylko gra...
Wolno płynący dzień, piękne niebo, melancholijna muzyka.

http://www.youtube.com/watch?v=MgnwUgROfZw&feature=related

Sprawiłam komuś dzisiaj przyjemność metodą: Nie chcesz się uśmiechać? To ja cię zmuszę!
I zmusiłam :)
Ten dzień jest jednak udany ;)

sobota, 26 listopada 2011

Batman i różne fobie

Tym, o czym wspominałam w komentarzu, a o czym chciałam pisać w osobnym poście jest dość specyficzne podejście, z jakim grałam w Batmana. Nie do końca utożsamiałam się z postacią. Właściwie w ogóle się nie utożsamiałam. Batman był sobie osobnym potężnym tworem, którym ja sobie kierowałam. Mogłam nim nawet, co przejmowało mnie zdumieniem - łazić po szybach wentylacyjnych, do których ja - osobiście nie weszłabym W ŻYCIU! O tym właśnie chciałam napisać.
Wszyscy - podejrzewam - nie tylko ja, mamy jakieś swoje małe fobie, boimy się szczurów, mamy lęk wysokości, przestrzeni, klaustrofobie, boimy się pająków itp. Przyznam, że pewne moje lęki przenoszą się na gry. Np stojąc na wysokim klifie w grze nie bardzo mogę patrzeć w dół, bo przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Nie jest to tak intensywne, jak w realu, ale jednak JEST. Dlatego właśnie się zdziwiłam tym, że spokojnie mogę sobie łazić Batmanem po wąskich szybach i mi to w ogóle nie przeszkadza. Ale to chyba jedyny taki przykład, gdzie moje fobie nie mają wpływu na to, co czuję w grze.
Warto tu oczywiście ZNÓW wspomnieć o tym, jak na sesji Warhammera pozbyłam się mojego lęku przed wodą ( bo jako dziecko miałam problem, żeby przejść przez most) Ach ten czarny okręt Caranela ;)

A jak to jest u was? Wasze fobie znajdują odbicie w grach, czy też jesteście od tego zupełnie wolni? :>

piątek, 25 listopada 2011

Skyrim, kawały o Żydach i moje stare osiedle.

Jakoś się tak zbieram i zbieram do napisania czegoś, ale zawsze coś odrywa moją uwagę. Tematy się gromadzą, a potem, kiedy znów mam ochotę na pisanie, to przytłacza mnie ilość tematów i w rezultacie...nie piszę o niczym. No, ale usiadłam.
Temat pierwszy: Skyrim. ( tak, nawet nauczyłam się to w końcu poprawnie wymawiać :P )
Co do tej gry miałam nieco inne plany, zdecydowanie planowałam ją zostawić na później ( po tym, jak skończę Batmana), ale "wpadłam" chwilę za tworzeniem postaci i po prostu...zaczęłam grać. Elder scroll mają w sobie coś niesamowitego, co zaspokaja totalnie moje niemałe potrzeby. Mianowicie możliwość zwiedzania świata. Jestem szczęśliwa mogąc zwiedzać jaskinie, lochy i zamczyska ( z których żadne nie jest takie samo!). Snuję się po bezdrożach, do tej pory na własnych nogach, od dzisiaj na koniu i z biegnącym obok mnie kandydatem na męża (a co! niech sobie zasłuży ;) Ach ten koń...temat na osobnego posta na blogu ;)
Wątek główny nie powala na kolana ( póki co), ale jak zauważył jeden mój znajomy - przy serii Elder scroll pracuje 150ciu grafików i pół scenarzysty :)
W każdym razie gram i dobrze się bawię.
Dwa dni temu nawet weszłam na wyższy lvl bycia no lifem, bo siedzieliśmy ze znajomymi na skypie. Oczywiście każde w swoim Skyrim ^^

Temat drugi: ( który z pierwszym nie ma zbyt wiele wspólnego)
Nienawidzę kawałów o Żydach takich z czasów Holocaustu. Po prostu nie cierpię i jeśli chodzi o to jestem potwornie nietolerancyjna i kiedy ktoś je opowiada mam ochotę głośno krzyczeć. Nie umiem pojąć, jak ktoś może żartować z takiej potworności. Trzeba być wyjątkowo pustym, albo wyjątkowo głupim.

Temat trzeci: Dzisiaj po raz pierwszy od siedemnastu lat pojechałam na osiedle, na którym mieszkałam jako mała dziewczynka i urządziłam sobie mały spacer. Okolica zmieniła się tak strasznie...Tam gdzie kiedyś były stare domy i pola teraz zamknięte osiedla, sklepy, stacje benzynowe...Tam gdzie był wielki staw wielkie apartamentowce. Moje osiedle zapamiętałam jako nową wielką płytę i puste trawniki. Teraz jedynymi rzeczami, których nie tknęła ręka ludzka, a jedynie nadgryzł czas były drogi, przedszkole i szkoła. Przez te siedemnaście lat bloki wytynkowano i pomalowano na paskudne kolory. Tynk i farba już zaczynają odłazić przez co bloki sprawiają wrażenie starych i odrapanych. Co mnie uderzyło to jakaś taka...wyzierająca zewsząd bieda. W większości mieszkań są stare drewniane okna, co mnie dosłownie zszokowało, bo na Ruczaju są powymieniane właściwie wszystkie.
W naszym dawnym mieszkaniu okropnie brudne stalowe żaluzje zaciągnięte na głucho, co sprawiało bardzo przykre wrażenie...
I te drzewa. Nie przypuszczałam, że przez te lata tak bardzo wszystko zarośnie...
Wrażenie ogólne...żałuję, że tam pojechałam. Teraz moje wspomnienia przykrywa jakby woal tego, że teraz już wiem, jak to wygląda obecnie, przez co stały się takie nieco...zepsute :/

piątek, 11 listopada 2011

Oto ja.

Tak się ostatnio zastanawiałam, jak to jest z postrzeganiem siebie.
Kiedy ma się naście lat wszystko jest nowe, nieznane, człowiek zachłystuje się samym faktem, że ma osobowość ekscytuje swoim JA, tym, że ma coś do powiedzenia i może to powiedzieć.
Tak około dwudziestego roku życia pojawia się pytanie: Jaka jestem? Kim jestem? Jakie jest moje miejsce w świecie, czym/kim/gdzie mam być? To chyba okres, gdzie każdy jest narażony na coś, na gwałtowne burzliwe zmiany, na traumy...Może to jest właśnie okres, kiedy umiemy czuć najmocniej?
30 to jest jakaś taka granica, kiedy człowiek już wie, jaki jest. I musi siebie zaakceptować, przyznać się do pewnych rzeczy i powiedzieć: Oto ja, taka/taki właśnie jestem i nic na to nie poradzę. Mogę jedynie nad sobą pracować, ale całkiem się już nie zmienię.

Takie myśli krążyły mi po głowie, kiedy leżałam w łóżku pewnej nocy, nawet nie bardzo walcząc z bezsennością. Spowodowane pewną piosenką na pewnym blogu, która mnie poruszyła. Ale w tym wszystkim nie chodziło o piosenkę, ale o moją odpowiedź. Nieco egzaltowaną, dramatyczną, nasyconą emocjami. Napisałam to, wysłała, a następnego dnia zawstydziłam się tym, że tak się dałam porwać emocjom tam, gdzie być może powinnam być bardziej powściągliwa. I doszło do mnie, że ja taka właśnie jestem. Daję się magii chwili, wręcz dążę do tego i szukam w życiu takich momentów, żeby coś POCZUĆ. Taka jestem i kropka. Czy to wada czy nie, nie umiem i nie chcę bez tego żyć, bo taka jestem.
"Oto ja" powiedziałam sobie wtedy w ciemność i te słowa przyniosły mi poczucie jakiegoś fundamentalnego zadowolenia.

Piosenka na dziś:

http://www.youtube.com/watch?v=XTvgj2LWjMk&feature=related

środa, 5 października 2011

Chwile chwile

Kilka małych wyrywków z ostatnich dni:
1) Byliśmy z dzieckiem w Ikea. Nowa, zmieniona ( ach to szpanerskie piętro :> ) Kamyk napalony na nową salę zabaw, gdzie można dziecko zostawić na półtorej godziny. Podeszliśmy, zajrzeliśmy i...odeszliśmy z kwitkiem. Co się okazało: w sali grasował nietoperz i obsługa nie wpuszczała żadnych dzieci. Nie dało się zarzucić pani kłamstwa, gdyż dzikie zwierze ( które wkrótce miały usunąć jakieś siły porządkowe ( wojsko? ;) latało jak szalone nad jej głową. No cóż. W Lidlu sprzedają czekoladowe mikołajki, bo już prawie Boże Narodzenie, to i nietoperz chciał zrobić Halloween na początku października ;)

2) Wsiadamy dzisiaj z Kamykiem do autobusu. Godzina 15.40, kupa ludzi, ale jakiś ktoś uprzejmy ustąpił dziecku miejsca i mogliśmy siedzieć. Duszno i nie ma czym oddychać. Ja się czasem zastanawiam, czy jestem jedyną osobą w tym mieście, która otwiera okna w autobusach ( do tej pory spotkałam JEDEN), który miał sprawną klimatyzacje. Obok mnie, przy ZAMKNIĘTYM oknie siedzi jakaś pani.( ok 50 lat, w jakimś trenczu, z apaszką, zadbana) z tyłu dochodzą mnie jęki ludzi, że komuś słabo, że gorąco itp. Mówię do tej pani ( okno było na wysokości jej twarzy).
- Może trochę otworzę, bo tu nie ma czym oddychać.
Paniusia wykonała taki gest, jakby mnie zamierzała trzepnąć po palcach.
- No ja na pewno nie mam zamiaru się tu przeziębić!
Ja( tłumiąc uśmiech): - Siła wiatru na pewno zwieje pani kapelusz z głowy ( staliśmy w korku).
zabieram się za otwieranie tego okna.
Pani - No to już jest bezczelność! Płacę za bilet, to mogę wymagać komfortu jazdy.
Ja: Tak się składa, że nie tylko pani zapłaciła za bilet, a w autobusie jest naprawdę duszno.
Okno zostało otwarte w jednej czwartej, natychmiast zrobiło się przyjemniej. Paniusia ostentacyjnie zawiązała pod szyją chustkę.
Kamyk, który przysłuchiwał się wymianie zdań pochylił się do mnie i powiedział teatralnym szeptem.
- Mamusiu, czemu ta pani jest taka niemiła?
Ja: - Bo jej się wydaje, że się przeziębi, jak okno będzie otwarte.
Kamyk zrobił wielkie oczy:
- To po co siada przy oknie, jeśli nie chce się przeziębić? ( tu muszę nadmienić, że już wcześniej zdjął bluzę i siedział w samym podkoszulku)
Parę osób parsknęło śmiechem. Pani nie wytrzymała i wysiadła na nastopnym przystanku ;)

3) Dzisiaj byłam świadkiem dziwnej sceny: Napakowany dres, łysy jak kolano siedział na stopniu w otwartym busie, w wielkiej dłoni miał pszenicę i...karmił kręcące się przy samochodzie gołębie ;)

niedziela, 2 października 2011

Lampiony

Wczorajszy dzień minął przyjemnie. Po pierwsze przełamałam się i zrobiłam potrawę z mięsa mielonego ( którego zazwyczaj unikałam, bo kojarzy mi się z czym wybitnie ciężkostrawnym - ale użyłam takiego 100% mięsa indyczego i okazało się całkiem zacne). Kto by pomyślał, że mięso z dużą ilością pomidorów i cebuli, zapieczone pod ciastem francuskim okaże się potrawą szybka, banalnie łatwą i dobra.
Wieczorem natomiast mieliśmy iść na noc lampionów, która odbywała się pod Wawelem. Co prawda nie miałam lampionu, ale co tam. Zakładałam optymistycznie, że kupi się coś na miejscu. Początek imprezy przewidziano na 21, ale ludzie mieli się zbierać od 20.30. My byliśmy na miejscu ( tzn w okolicy mostu grunwaldzkiego) o 20.30 i lampiony już leciały! Na początku byłam wręcz zgorszona, ale w sumie ładnie to wyglądało z mostu. Wiał dość mocny wiatr, więc lampiony płynęły szybko. Ludzi sporo, chociaż nie tak wiele, jak na Wiankach ( i całe szczęście). Pod Smokiem dołączyli do nas Rafał i jego przyjaciel Przemek i już w większej grupie szliśmy w kierunku Jubilatu w poszukiwaniu sprzedawcy lampionów. Organizacja tłumu była specyficzna. Większość ludzi stała w większych lub mniejszych grupach i zapalała lampiony, które z ziemi wydawały się o wiele większe niż sądziłam. Kiedy udawało się komuś wypuścić lampion reszta biła brawo albo wiwatowała :)
Udało nam się kupić jeden lampion ( ostatni! ;) ) i to po okazyjnej cenie 5 zł. Miałam ochotę powiedzieć tym dziewczynom, że gdyby zażyczyły sobie 8 to i tak bym zapłaciła :P ale się powstrzymałam.
Odpalenie takiego badziewie wcale nie jest łatwą sprawą! Trzeba trzymać wielki klosz, żeby się przypadkiem nie zajął ogniem i jednocześnie starać się zapalić mały pokryty parafiną kwadracik ( takie 3cm na 3), który WCALE się nie chciał zapalać. Potrzebowaliśmy do całej operacji trzech par rąk, bo Tomek robił zdjęcia, a nawet nakręcił filmik, o czym się dowiedziałam już dzisiaj. Szkoda, że było tak ciemno. ( I z pewnym zawstydzeniem muszę powiedzieć, że kiedy jestem podekscytowana, a OCZYWIŚCIE byłam, to mój śmiech brzmi bardzo wysoko :P )
Ogólnie po piętnastu minutach nasz lampion wzniósł się w górę. Obyło się bez ofiar ( jedynie Rafał poparzył się w palce zbyt gorącą zapalniczką, ale zgrywał twardziela :>





Zdjęcia niestety tylko dwa, bo reszta + filmik z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zbuntowała się i nie chciała się dodać :(

czwartek, 15 września 2011

Chciałabym...

Chciałabym...
mieć o wiele większy rozsądek niż mam
być mniej wrażliwa
mniej czuć i bardziej panować nad uczuciami
umieć się uczyć na błędach
nie popadać w przygnębienie, ilekroć coś idzie nie tak
mniej myśleć, niż myślę
mniej mówić niż mówię
być cierpliwa, zwłaszcza wtedy, gdy czuję, że cierpliwość i czas są jedynym rozwiązaniem pewnych rzeczy.
chciałabym też być lepszym człowiekiem, ale nie jestem pewna, czy wiem, co to znaczy.
chciałabym...

wtorek, 30 sierpnia 2011

Skorpiony

Moje dziecko przechodzi etap zafascynowania skorpionami. Chce wiedzieć o nich dosłownie wszystko. Gdzie żyją, co jedzą, a w szczególności, jak silny jest ich jad. Wydawał się zafascynowany bajką o żabie i skorpionie. ( żaba przewodziła skorpiona na grzbiecie przez rzekę, a skorpion ją ukąsił. Żaba, konając pyta się go: czemu to zrobiłeś, przecież ty też teraz umrzesz, bo się utopisz"a skorpion na to: "Bo taką mam naturę".
Dzisiaj jednak kiedy umordowana NICZYM i tym czego nie załatwiłam w mieście wlekłam się do domu, a Kamilowi jak zwykle buzia się nie zamykała, poczułam się dość...niepewnie. Kamyk bowiem mówi do mnie: "Pomyśl sobie, skoro jad skorpiona jest taki potężny...To można by go wciągnąć w strzykawkę i wbić ją komuś...jakiemuś wrogowi, jeśli się go ma i bardzo nienawidzi"
Normalnie mi szczęka opadła i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. "Tak tylko żartowałem" powiedział Kamil niefrasobliwie i pobiegł do przodu, zaczynając inny temat.
Co temu dziecku w głowie siedzi :/
z drugiej strony...pamiętam, że jako dziecko też miałam różne mroczne myśli.

piątek, 26 sierpnia 2011

Bajki o elfach

Nie tak dawno temu kupiłam Kamykowi książkę z bajkami o elfach. Ot niewinne bajeczki, całkiem sympatyczne. Do czasu. Dzisiaj sięgam po kolejna bajkę i zatrzymuję się na tytule: "Goblin, który wyjadał oczy" "Oj, myślę sobie, może to niekoniecznie". Kolejna bajka i niewinny tytuł "Gobliny Omera Grosbois" i czytam. Czytam i czytam i oczy mi się otwierają, a po chwili duszę się ze śmiechu. Nie mogę się powstrzymać i streszczę wam ową baśń z oryginalnymi wstawkami, żeby nie było :>
I już na początku dowcip sytuacyjny w produkcji mojego syna.

zaczynam czytać:
- Omer miał niezwykłą żonę. Drugiej takiej można by ze święcą szukać: piękna, gruba, wrażliwa i apetyczna jak pieczony kapłon.
- No....dzięki za taką żonę - wtrąca Kamyk, krzywiąc się.
:P
No, ale idźmy dalej.
O gustach się nie dyskutuje, a Omerowi wszyscy zazdrościli jego Mari. Zdarzyło się, że do Mari zapałała pożądaniem czarna owca wioski. Niejaki Pippelard. Szeptano, że miał kontakty ze Złym i uprawiał czarną magię. "Zapałał do niej namiętnością tak mocną, że krew w nim wrzała, nie mógł jeść ani pić. Kiedy już nie mógł wytrzymać, poprosił o pomoc swego wspólnika Szatana ( z dużej litery, a jakże), którego zawsze cieszą ludzkie grzechy, a grzechy ciała najbardziej. ( sic! )"

- w skrócie Zły nasłał do stajni Omara i Mari złośliwe gobliny, żeby plątały koniom grzywy, szarpały za uszy, gryzły po nogach itp. po bezskutecznych próbach pozbycia się tałatajstwa zaczęli rozpaczać:

" - co za nieszczęście! - lamentował gospodarz - Mleko zważy się krowom w wymionach! Owce stracą runo!
- Klacz jest ciężarna, straci źrebie - przyłączyła się do niego Mari - Nasienie ogiera wyschnie. ( tu nadmienię, że ostatnie zdanie utonęło w moim pięknie pozorowanym zakrztuszeniu się )"

Debatowali cały dzień i w końcu zdecydowali się wezwać na pomoc Pippelarda. Przyszedł, mówiąc, że trzeba egzorcyzmować oborę, ale do tego potrzebuje żony Omara, Mari. W tym czasie gobliny wypłoszyły wszystkie zwierzęta na zewnątrz.
"Przestraszone konie, krowy i owce biegały w kółko, przewracając ogrodzenie, depcząc grządki i niszcząc wszystko, co stanęło im na drodze.
- Na pomoc! - wołała młoda kobieta - Mężu, zatrzymaj je.
- Przyprowadziłem Pippelarda - powiedział Omer - Bądź mu posłuszna i rób wszystko co ci każe.
Czarownik wziął Mari za rękę i zaprowadził do obory, żeby tam czynić swoje praktyki. Nikt nie wie, na czym polegały, a już najmniej Omer, który w tym czasie ganiał zwierzęta. W każdym razie po godzinie po goblinach nie było ani śladu,a Mari miała we włosach pełno słomy.
- Ten Pippelard jest naprawdę dobrym egzorcystą - powiedziała wieczorem do swego męża z jakimś szczególnym uśmiechem, którego nigdy dotąd u niej nie widział."

Tej nocy spali spokojnie, ale rano okazało się, że biedny Omar nie może sobie poradzić z tymi wszystkimi poplątanymi ogonami, grzywami i runem.

" - Może Pippelard znałby jakiś środek? - podsunęła Mari, a oczy jej zabłysły.
Omer poszedł więc do zaklinacza.
Ten uważnie wysłuchał skarg i powiedział:
- Tylko kobieta w ciąży może rozplątać to, co zaplątały gobliny.
- Ale ja nie znam żadnej kobiety w ciąży - odparł zmartwiony Omer.
- Ja znam jedną, ale ona mieszka o trzy dni drogi stąd. Żeby po nią iść, potrzebna mi twoja żona.
- Dlaczegoż to?
- Mąż tej kobiety jest zazdrosny. Nie puści jej bez przyzwoitki.
- Niech więc i tak będzie. Jeśli w grę wchodzi zdrowie moich zwierząt, pożyczę ci Mari.
Ta ostatnia nie miała żądnych obiekcji i już godzinę później ruszyła w drogę z czarownikiem."

Po trzech dniach wrócili - sami. Pippelard wytłumaczył, że ciężarna kobieta zdążyła urodzić, ale on sprawił, że jej moc brzemiennej przeszła na Mari i teraz ona może sobie poradzić ze splątaną plagą. I tak się stało.
"Te wydarzenia przyniosły Omerowi szczęście: dziewięć miesięcy później ów dzielny człowiek cieszył się jeszcze bardziej, gdyż jego żona powiła pięknego dużego chłopca. Była to tym bardziej radosna niespodzianka, że jak dotąd, mimo wysiłków on i Mari nie mieli dzieci. Za radą żony Omer poprosił Pippelarda, by został ojcem chrzestnym, na co ten chętnie przystał. Szczęśliwi rodzice mogli sobie pogratulować roztropnego wyboru, gdyż aż do śmierci czarownik okazywał swemu chrześniakowi iście ojcowskie uczucia."

Koniec. Jeśli ktoś z was zdradzi mi morał tej bajki DLA DZIECI to będę wdzięczna, bo jakoś mi ciężko się go doszukać :> Aż się boję o czym będą kolejne baśnie, bo jestem dopiero w połowie książki. Z jednej strony...bo z drugiej nie mogę się doczekać. I zastanawiająco ( przerażające) jest to, co sobie dziecko myśli po lekturze takiej treści...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Droga donikąd

O.Wilde powiedział "Wszystkie drogi prowadza do jednego punktu - rozczarowania. Ciężko się z tym nie zgodzić czasami...zawsze...Ale na pewno łatwo komuś, kto ma umiejętność wrodzoną odczuwania szczęścia na minus jeden. Może więc najlepszą drogą jest właśnie taka donikąd? Nigdzie nie prowadzi, wiec nigdy nie skończy się rozczarowaniem. Jest piękna, pociągająca czarem swojej wyjątkowości. To taka droga, po której można iść boso i w sukience, a wiatr wieje zawsze w plecy. Droga śpiewających myśli. A kiedy się zmęczę mogę zatrzymać się i odpocząć w otoczonym lasem domu z widokiem na jezioro. Domu, który zawsze stoi przy mojej drodze donikąd...

sobota, 13 sierpnia 2011

Zła noc/Smutny dzien

Dzisiejszy dzień...Nastąpił po wieczornej imprezie u Beaty, na której tylko ja źle się bawiłam. Już w trakcie pomyślałam sobie, że mój humor nie pozwala mi na przebywanie w tak wielkim gronie ludzi. Gdybym wiedziała, że będzie AZ tak źle, zostałabym w domu. A tak czułam się wyalienowana i jeszcze psułam innym zabawę ( chociaż sądząc po notce Pawła, to chyba się jednak mylę). Kamyk został pierwszy raz całkiem sam w domu i chociaż były drzwi otwarte do domu i do siostry, także w każdej chwili mógł przejść, to i tak się denerwowałam. Wnioski wyciągnęłam dość szybko: nigdy więcej nie iść na imprezę bez gotówki, bo byłam skazana na wracanie z Jaskiem i Pawłem, którzy ( jak na złość) świetnie się bawili. Miałam straszną ochotę pogadać z kimś, tak normalnie, na poważnie, tak jakoś...Zupełnie nie miałam nastroju na żarty i śmianie się do rozpuku. I chociaż było pyszne jedzenie i picie... nigdy wcześniej aż tyle nie uśmiechałam się samymi ustami :/
Dzisiejszy dzień zaczął się fatalnie, przebiegał fatalnie ( wzięłam dziecko i pojechałam do Gaja) i kończy się równie fatalnie. Był taki demotywator, który świetnie pasuje do sytuacji: Kiedy ludzie są mili? Gdy czegoś chcą ( i zaznaczone 100% koła). Chciałabym czasem wierzyć, że tak położę się...zasnę, a kiedy się obudzę problemy jakoś same się rozwiążą...Ale kto lepiej ode mnie wie, że życie to nie jest bajka? ;(

czwartek, 11 sierpnia 2011

Budząc cienie

Czytając mój własny wpis o tym, jak uwielbiałam obserwować cienie na idealnie skoszonej trawie w Gaju i o tej nostalgii, którą czułam widząc ogród tak strasznie zapuszczony ( co było, nie wróci) postanowiłam sprzeciwić się naturalnemu porządkowi rzeczy. A właśnie, że będą cienie! I zabrałam się za koszenie. Kto kiedyś kosił ten wie, jaka to męka, kiedy trawa i chwasty, czyli ogólnopojęte zielsko sięga do kolan ( okazjonalnie do pasa), a do tego, jak kosiarka to małe elektryczne gówienko ( normalną spalinową ukradli wiosną...) to już w ogóle nie jest wesoło. Dodatkowo w efekcie poczynań mojego ojca na trawniku wyrosła potężna sterta gałęzi/pni, desek itp. Musiałam to wszystko wyciągać, łamać i palić. Już wtedy ledwo żyłam...Spędziłam 7 godzin przy kosiarce ( odliczając przerwę na obiad i takie tam) SIEDEM! Nie czuję rąk, nóg, pleców, ramion i stóp. Może coś pominęłam z tego, co jeszcze tam mam, ale ciężko się zorientować, kiedy tego nie czuję!
Ale wykosiłam, prawie jak okiem sięgnąć ( prawie, bo dalej nie sięgał kabel) Cienie prawie wróciły. Prawie, bo na trawie leży jeszcze tona siana, które zgrabię jutro. W pewnym momencie byłam już tak zmęczona, że myślałam, że nie dam rady, ale dałam...Mówiłam, że jeśli chodzi o trawnik, to przechodzę sama siebie. Jest to tak dla mnie niezrozumiałe, jak to, że w depresji sprzątam cały dom na połysk. Myślę, że tu jedno ma coś wspólnego z drugim, ale jeszcze nie wiem, co.
Minus całej akcji. Przy koszeniu chyba za dużo mi krwi do mózgu napływa, bo już nie myślę, ale MYŚLĘ!
No i wymyśliłam, coś z czego powodu teraz siedzę smętna i sączę malinowe piwo z marsową miną. Ech...Mam nadzieję, że nic więcej przy grabieniu nie wymyślę. Bo jutro też jadę do Gaja...

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wykładki, osy i pasztetowa

Zbieram się do tego posta, zbieram i jakoś nie mogę się zabrać. Jakiś taki dziwny był dzisiejszy dzień. Rano musiałam wstać, żeby jechać z mamą po jakieś rzeczy dla Mai ze składnicy harcerskiej. Miałam wyraźnie napisane na kartce "wykładki", bo pojęcia nie miałam czym owe wykładki są i jak wyglądają. Jak już mówiłam, człowiek się całe życie uczy. W składnicy zabawiliśmy dłuższą chwilę, bo Kamyk zajawił się kolekcją noży, a ja dorwałam wielki śpiewnik i z rozrzewnieniem przypominałam sobie piosenki, które dawno uleciały mi z głowy. Potem, kiedy szłam ulicą w stronę Galerii Kazimierz, gdzie umówiłam się z mamą, śpiewałam sobie całkiem nawet głośno "stare ogniskowe przeboje". Na szczęście nie było za wiele osób ;)
W Galerii oczywiście MUSIAŁAM zwiedzić parę sklepów i udzielać się czynnie jako personalna stylistka mojej mamy. Efekt, nowa tunika i zadowolona rodzicielka, która nie zmyła mi o nic głowy ( CUD!) do końca dnia. Za to nie wypuściła mnie z samochodu, kiedy chciałam się udać do domu i wywiozła do Gaja. W Gaju przeglądałam książki w moim starym pokoju i złapała mnie jakaś nostalgia. Zamykałam oczy i starałam się wyobrazić sobie jak ten pokój wyglądał w czasach, gdy ja w nim mieszkałam. Od tego czasu wiele się w nim działo. Mieszkała w nim moja siostra, potem pewien niepełnosprawny ( sic! ), potem mój ojciec urządził tam biuro, które następnie chciał przenieść do innego pomieszczenia. W rezultacie takiego bałaganu jak dzisiaj to tam jeszcze nie widziałam...Wiele się zmieniło...wszystko właściwie. Pozostały tylko pomalowane przeze mnie gałązki na zielonych ścianach i zapach. Ten niepowtarzalny, ciepły zapach rozgrzanego słońcem drewna. To on mi się rzucił na głowę i wywołał lawinę wspomnień. Pamiętałam, jak stawałam zimną przy oknie i patrzyłam na nagie drzewa w sadzie sąsiada...I paradoksalnie zatęskniłam za zimą. Efekt był taki, że sobie o tej zimie przypomniałam i potem, kiedy już siedziałam na progu z książką to poczułam powiew nieuchronnie nadciągającej jesieni. Więcej więc siedziałam bezmyślnie, gapiąc się w ogród ( bo nawet nie NA) niż czytając. Potem poszłam spać. Do domu o 21.30 miał mnie odwieźć przyjaciel mojego ojca, który mieszka chwilowo w Gaju ze swoją żoną.
A potem nastąpiła najbardziej przykra część dnia. Kamyk przez przypadek wszedł na gniazdo os i dwie wpełzły mu pod ubranie. Oczywiście go ugryzły. Dziecko w krzyk, ja pośpiesznie ściągam mu spodnie i koszulkę, wyłuskałam z niej cholerną osę, a ta na mnie!
I teraz dygresja dla tych, którzy tej historii nie znają. Kiedy miałam 2/3 lata rozgrzebałam patykiem wielkie gniazdo os...Na szczęście w pobliżu była woda i mój ojciec miał na tyle przytomności umysłu, żeby mnie ( pokrytą tymi osami) do tej wody wrzucić...Dlatego ugryzło mnie tylko jakieś 7...Od tego czasu mam straszny uraz i os boję się bardziej niż szerszeni.
Jakoś opędziłam się od tej osy i ukryłam się w łazience ( gdzie było jasne światło i przynajmniej widziałam, gdzie potencjalna gadzina lata), przyszło do mnie moje biedne zapłakane dziecko i kazało się opatrywać. Zastosowaliśmy niezawodne ludowe środki czyli przecięta cebule i przeciętego ziemniaka. Efekt: opuchlizna zeszła całkowicie i przestało boleć. Natomiast! leżąc z tymi ziemniakami na plecach i nodze Kamyk, przez przypadek, oglądnął kawałek jakiegoś strasznego filmu lecącego w telewizji, której bezmyślnie nie wyłączyłyśmy. Sam prosił, żeby telewizor zgasić, bo boi się tego potwora, który porywa ludzi i ich zabija. Miałam ochotę walić głową w ścianę za bezmyślność, bo przez całe życie usilnie starałam się go chronić przed takimi doświadczeniami. Mam nadzieję, że zapomni...:S
W efekcie tego nabawiłam się okropnego humoru i po przyjściu do domu wygłodniała ( zapomniałam zjeść w Gaju kolacji przez te przeklęte osy!) ( a, właśnie. Wytropiłam gadziny i zabiłam. Jedną kapciem, a drugą "zapsikałam" na śmierć sprayem do WC!) rzuciłam się na lodówkę i zjadłam kromkę z pasztetową i serem. Pasztetowa! Moja mama zawsze tym pogardzała, mówiąc, ze to najgorsze co może być do jedzenia i w sumie to miała rację kobieta. Natomiast dla Tomka to niemal jak delicja i co jakiś czas musi po prostu MUSI ją zjeść. Zażyczył sobie do bułek, które mu robiłam na wyjazd. Stąd pasztetowa w naszym domu...A jakiego doznałam zaćmienia, że zrobiłam to sobie na kolację to nie wiem...ale humoru mi nie poprawia :/

Ach te dzieci

http://www.youtube.com/watch?v=wGtFTRR2Ka0

Normalnie dawno tak się nie uśmiałam ^^

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Moda i uroda

http://www.kimono.pl/Niezwykle-fryzury-GALERIA-g2688-28642

Niektóre całkiem udane :> Nie powiem, nie protestowałabym, gdyby moda ( ta ogólnodostępna) szła właśnie w tym kierunku :>
Ciekawa jestem, czy któraś z was odważyłaby się na coś takiego na głowie ( oczywiście z jakiejś okazji).

sobota, 6 sierpnia 2011

Zielona perfekcjonistka

Normalnie jestem osobą żyjącą w swoistym chaosie, choć naprawdę staram się tworzyć ład i porządek ( przynajmniej czasem) Bywa, że robię rzeczy nieporządnie, coś zaczynam i tego nie kończę ( to notorycznie) jest natomiast taka jedna rzecz, taka wąska przestrzeń mojego małego perfekcjonizmu. Jest to koszenie trawnika. Robiłam to od lat w ogrodzie moich rodziców. Nie ukrywam, że to jest jedno z moich ulubionych zajęć. Ogród był bardzo duży i skoszenie go w całości zajmowało mi jakieś 2h( JEŚLI trawa nie była zbyt wysoka), ale w sezonie potrafiłam to robić co trzy dni, żeby mieć idealna trawę. Koszenie nie może być byle jakie! Trawa najładniej się układa, kiedy kosi się idealnie równymi pasami. Co wymaga precyzji, wysiłku i konsekwencji. Ale jaki efekt. Pamiętam, że po całej operacji potrafiłam godzinę siedzieć i patrzeć, jak zachodzi słońce, a cienie miękko skaczą po mojej perfekcyjnej trawie. Albo kiedy jesienią snuje się po niej dwudziesto centymetrowa mgła. Kiedy leżą na niej złote opadłe z drzew liście, na niej! a nie gdzieś w niej, zbłąkane, jak to bywa w niezadbanych ogrodach.
Teraz, kiedy mieszkam w mieście, mój trawnik nie jest już moim. Kosi go ktoś inny metodą "to tu, to tam" i tylko te kilkanaście metrów najbliżej domu. Głębiej w ogrodzie trawa sięga kolan. Gdzieniegdzie leżą pousychane tuje ( efekt "sprzątania" mojego ojca ) i gałęzie. Budzi to we mnie nostalgie...To co było już nie wróci... Moja wieczna tęsknota za zielonością otwiera szerzej oczy. I choć tu przy kamienicy tez mamy ogród, o wiele bardziej zadbany i "bogaty" niż w Gaju i też jest zielono, to jednak ta świadomość, że dookoła mnie są bloki i wszechobecny beton sprawia, że nie czuję się dobrze. Jednak ta wieś wchodzi w człowieka...i choć 14scie pierwszych lat spędziłam w Krakowie to bardziej czuję się przywiązana do "tych łąk zielonych" których i tak pod Krakowem coraz mniej, niż do surowego szumu miasta.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Pewien czwartkowy dzień...

Dzisiejszy dzień zdecydowałam się spędzić w Gaju. Oprócz tego, że zasnęłam na słońcu ( na szczęście obudziła mnie wiadomość na skype! ) i czułam się po tym jak przysłowiowa skwarka z solarium to nic takiego się nie działo, z wyjątkiem...wizyty inspektorów z Państwowej Inspekcji Budowlanej. Jak zapewne wiecie stałam się właścicielką dwóch mieszkań w M. Ta powiedzmy kamienica jest własnościowa, czyli jest tak wielu właścicieli, którzy muszą się dogadywać odnośnie remontów, sprzątania itp, bo nie ma tu spółdzielczego nadzoru.
Inspektorzy zostali wezwani przez mojego ojca, który przy remoncie znajdujących się na poddaszu mieszkań odkrył, że dach znajduje się w stanie gorzej niż opłakanym. Wyciąganie gołymi rękami bez większych problemów przegniłych kawałków dachowej więźby to tylko jeden z malowniczych opisów, które mi przedstawił.
Remont dachu musiał być wykonany, wiec zgłosił się po jakieś finansowe deklaracje do współlokatorów i został, delikatnie mówić wyśmiany. Dach jest nad moimi mieszkaniami, więc to nie ich problem, nie im się leje na głowy. Stąd inspektorzy.
Przyznam, wiadomość o tym, że SĄ na miejscu JUŻ i czekają na nas pod domem, była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Na miejscu zastałam spory już tłumek. Z miejsca, ledwo weszłam na schody zostałam napadnięta. Słownie, ale bardzo dosłownie. Jakaś blondyna rzuciła się na mnie, że jeśli jestem właścicielką, to mam okazać stosowne papiery, bo ona mi nie wierzy. Z moim ojcem, który występował jako mój pełnomocnik w ogóle nie chciała rozmawiać, bo ona tylko z właścicielką. Pech, ze pod koniec okazało się, że też jest pełnomocniczką swojego brata :>
Obrazek rodem z taniej komedii. Jakaś bardzo brzydka, bardzo gruba, ale bardzo wyszczekana baba skakała niemal do oczu mnie i mojemu ojcu, że dach to jest zepsuty przez jego diabelskie machloje. Gdyby dachu nie ruszał, nic by nie było. Oczywiście...w myśl zasady, czego nie widać, tego nie ma. Ze jakieś dziury, że przez nacieki na północnej stronie moknie strona południowa i tego typu sprawy. Tragedia. Był tam też ktoś kogo nazywali wujkiem. Mały bardzo intensywnie gadający człowieczek, który ( bo przyznam, że w pewnym momencie się wyłączyłam i patrzyłam na nich wszystkich kompletnie bez fonii) przypominał mi małego psa, którego za ten wytwarzany jazgot, miałam ochotę kopnąć, żeby odbiegł i szczekał w innym miejscu.
W ogóle nie chcieli dopuścić tej biednej pani inspektor do głosu. Była to jednak dzielna kobieta, zaprawiona w podobnych bojach :).
Generalnie spotkanie było po to, żeby spisać odpowiedni dokument, poinformować wszystkich współwłaścicieli o konieczności wyremontowania dachu wspólnie. Nagle! okazało się, że wszyscy o tym wiedzą. Szczekający wujek, jazgocząca pani, jej mąż, który wychylał się przez okno co jakiś czas, rzucając soczystą wiązankę przekleństw i blondyna - pełnomocnik.
Przyznam, że żyję jak pod kloszem, zasadniczo otaczając się życzliwymi ludźmi. A jak ktoś nie jest dla mnie na początku życzliwy, z różnych powodów to potem, kiedy mnie poznaje, zmienia zdanie. Jeśli chodzi o sprawy domowe, to różnie się mówi, natomiast tak ogólnie jestem osobą bardzo ugodową, która nie prowokuję konfliktów. Ta ilość przelanego na mnie dzisiaj jadu ( Pani niech się w ogóle zamknie, bo co z pani za właścicielka, jak pani w ogolę nie ma!Jak to tak można, kupić i się nie pojawiać) zadziałała na mnie wyjątkowo...źle. Musiałam szybko przybrać coś w rodzaju pancerza, żeby się jakoś mentalnie obronić przed tymi prymitywami, bo inaczej nie da się tego określić. Patrzyłam na nich jak na taką wrogą masę, która nie przyjmuje kompromisów, nie wchodzi w dialogi ( dla niej istnieją tylko wrogo/ cwaniaczkowate monologi), która ma ochotę zgnieść swoją bezkształtną masą. Zetknięcie się z czymś takim był to swoisty szok. I ta głupota...zero szansy na porozumienie, co momentalnie zaowocowało we mnie zniechęceniem i odrazą. Ogólnie wydaje mi się, że jestem osobą tolerancyjną...z wyjątkiem tolerancji na głupotę.
Czułam się jak w ukrytej kamerze....
Podziwiałam panią inspektor, która ze stoickim spokojem spisywała uwagi odnośnie nieskoszonego trawnika, czy niezamiecionej klatki schodowej, które nie miały nic wspólnego z tematem dachu :P
Ogólnie...było to dziwne. Ale starałam się docenić to na zasadzie: "No coś się dzieje przynajmniej"
Doszłam natomiast do jednego wniosku. Jak już będę miała możliwość tam mieszkać to w życiu z niej nie skorzystam. Piękne widoki pięknymi widokami, ale takich sąsiadów to bym nie zniosła...

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Ach ten aromat...:)

Mało jest zapachów, które poruszają we mnie głęboko ukrytą strunę, jakie bliżej nieokreślone wspomnienie z dzieciństwa. Ciepło, poczucie bezpieczeństwa, kuchnia i zapach świeżo-pieczonych ciastek. Tak proste, tak banalne połączenie masła z cukrem, a jest w tym tyle znaczeń.
Siedzę właśnie teraz nad takim jeszcze gorącym ciasteczkiem i uśmiecham się do siebie. Jak niewiele potrzeba, żeby uszczęśliwić jedną osobę i zapewnić dobre wspomnienie drugiej, tej mniejszej :)

piątek, 29 lipca 2011

Fenomen pięknej Kate

W ramach odwracania myśli od przykrych rzeczy, piłam kawę i przeglądałam sobie Pudelka ( a co, trzeba być na bieżąco). Przeczytałam tam artykuł o Kate Winslet i przypomniałam mi się ostatnia rozmowa z Dagmarą. O dorastaniu do swojej urody. Pewne osoby są prześliczne, kiedy są młode, a potem z wiekiem ich uroda gaśnie. Niektóre jednak osoby obdarzone pewnym typem "poważnej" urody nie zachwycają powierzchownością, jako nastolatkowie. Dagmara np o wiele mniej podobała mi się kiedyś, teraz wydaje się, że właśnie...dorosła do swojego typu urody i dla mnie teraz jest o wiele bardziej pociągająca wizualnie, niż kiedy była nastolatką. O sobie się nie będę wypowiadać, bo mi wrodzona skromność nie pozwala ;) ale też sama sobie bardziej się podobam, niż dawniej.
Tak samo jest z Kate Winslet. Teraz w wieku 36 lat jest dla mnie uosobieniem pięknej i zmysłowej kobiety. Bez drakońskich diet, bez retuszu...Sami oceńcie.





Okropna noc

Mówiłam, że od kiedy intuicyjnie zaczęłam sterować swoimi snami, nie śnią mi się koszmary. I teraz zastanawiam się, czy to co mi się przytrafiło w nocy to nie był koszmar, czy to po prostu nie był sen...Budziłam się chyba trzy razy, zrywając z łóżka i dobrą chwilę, chociaż widziałam śpiącego, czy mniej śpiącego ( ten mój nieoczekiwany ruch budził także jego)T. nie umiałam sobie przypomnieć. Gdzie jestem, kim jestem, kim do cholery jest ten facet obok mnie, dlaczego tu jestem. Pierwszy raz coś takie mi się zdarzyło. To nie do końca przytomne szukanie świadomości siebie w sobie...i to, jak nie potrafiłam tego zrobić, dopiero po dłuższej chwili...Masakra. Po każdym z takich zrywów bałam się znów zasnąć...
Do tej pory jakoś nie mogę się pozbierać :(
To mi uświadamia, jakim koszmarem jest np schizofrenia i to, jak choroba odbiera czasowo świadomość tego, kim się jest.
Dla mnie to senne wydarzenie było wyjątkowo przykre i mam nadzieję, że się więcej nie powtórzy.

środa, 27 lipca 2011

Godzina wilków

Po okropnej nocy ( nie jest zbyt komfortowo, kiedy człowiek kładzie się 0 3.30, a jest zbyt niespokojny, żeby zasnąć),a potem dręczą go koszmary - wstałam zmięta jak nigdy. Bogatsza o ponure przemyślenia. Ponure, ale w pewnym sensie pouczające. Niemal każdy człowiek, na którym dłużej zatrzymuje się wzrok, który wydaje się wyraźniejszy od zamglonego tłumu, czegoś uczy...prowokuje do przemyśleń, choć przecież nie domyśla się tego, że może się okazać mącicielem wewnętrznych wód. I pod wpływem danej osoby my sami zostajemy na chwile tacy zachwiani. Trzeba siebie samego odnaleźć w nowej relacji. Nadać znajomości pewną Formę. Co robić, kiedy pewne cechy tej drugiej osoby wywołują w nas to, co leży uśpione... np upór, bo wydaje się, że ta właśnie cecha będzie odpowiednia w dyskusji z daną osobą. Albo gniew. Ja w takich chwilach muszę sobie przypomnieć, jaka jestem naprawdę...Jaka jest moja Forma. Czasami mi się wydaje, że jestem jak miękka brzoskwinia, która zbyt łatwo może się zarysować o ostre kanty innych. Niestety zawsze najbardziej pociągali mnie ludzie pełni sprzeczności. Jak połączenie stali i aksamitu. Taki jest między innymi P.
ech,nie ma to jak przemyślenia na moralnym kacu...Nie do końca trzeźwe, nie do końca poukładane. Efekt zbyt pofalowanych wewnętrznych wód :/

poniedziałek, 25 lipca 2011

Wolność biega w kaloszach

Paskudna pogoda, mży łamane przez pada, a ja w dobrym humorze. Ostatnio siostra zostawiła mi pod opieką psa i z tymże psem włóczyłam się po okolicznych łąkach i zagajnikach, dziarsko maszerując z parasolem lub bez w moich ukochanych kaloszach! Myślałam, że po roku zachwycania się gumowymi bucikami mi przejdzie, myliłam się :>. Nie wiem właściwie skąd wynika ta przyjemność z chodzenia w kaloszach. Niewątpliwie praktyczne, bo cały Ruczaj rozkopany i albo coś budują, albo remontują, ale tez fakt, że sobie MOGĘ chodzić po kałużach i ( nie ukrywam) robię to specjalnie. Jak dziecko ^^ Zresztą ja uwielbiam takie małe przyjemności :) Samo uczucie, kiedy są na moich stopach przywołuje wspomnienia z czasów, kiedy jeździłam konno ( byłam piękna, młoda i piekielnie zgrabna :> ) gumiaki wchodziły w skład "mundurku".
Szłam sobie dzisiaj więc do Dagmary ( podtrzymać ich na duchu przy remoncie podłogi) i obmyślałam książkę, która bardzo mi się sklarowała pod tym właśnie tytułem "Wolność biega w kaloszach" :P I czułam się dobrze :)

piątek, 15 lipca 2011

Bukiet dla mojej siostry


















5.45 pobudka. Po niemal nieprzespanej nocy ( pelnia, nerwy) zerwalam sie dziwnie rozbudzona. Choc nie przepadam za rannym wstawaniem byl cel
Gielda Kwiatowa. Miesci sie ona przy ulicy Balickiej i jest otwarta w osobliwych - ale calkiem oczywistych godzinach: 4 rano - 9 rano.
Jedak o 8 juz prawie nikogo tam nie ma( bylysmy juz w zeszlym tygodniu, zeby zrobic rozeznanie). Doswiadczenie ciekawe. Ponury poranek i na tle mokrego asfaltu i betonu morze kolorowych kwiatów.
Tylko mniej wiecej wiedzialam, co chce zrobić. Magda w ostatniej chwili ( 12 w nocy) zmienila zdanie co do ksztaltu bukietu, ktory mialam dla niej wykonac.
Bukiet z bialych kalii wydawal sie cudownie prostym i bezproblemowym rozwiazaniem. JEDNAK W mojej rodzinie panuje poglad, ze kalie sa kwiatami pogrzebowymi
i przynosza nieszczescie. Ja sama przesadna nie jestem, ale dla spokoju sumienia siostry postanowilam zmienic koncepcje.
Chyba z godzine z hakiem chodzilam po calej gieldzie, szukajac odpowiednich ( kolorystycznie) a takze swiezych kwiatow. Wybor nie byl wcale prosty dla kogos,
kto sie kompletnie na tym nie zna. W koncu sie zdecydowalam. Musze przyznac, ze jakos nigdy w kregu moich zainteresowan rozmyslaniowych nie znalazl sie
problem robienia bukietow. Kleje do zywego, brokaty, klejnociki, oslonki, mikrofon z gabka, gdzie upycha sie bukiet, zeby dluzej zachowal swiezosc...
powiem szczerzem, ze nie wyszedl o wiele tanszy o tego, co trzeba by zaplacic w kwiaciarni :) Ogrom rzeczy do kwiatów i do slubow, ktory zalegal w malych sklepikach na gieldzie nieco zaskakiwal. Nie mialam pojcia, ze jest tam takie "slubne zaglebie" :)

Kiedy wrocilismy do domu oczywiscie dlugo nie moglam sie zdobyc, zeby zaczac to w ogole robic. Troche nie mialam odwagi. Co prawda ( gotowa na to, ze
oczywiscie cos zepsuje) kupilam dwa mikrofony, ale wciaz mialam tylko dwa bukiety kwiatow. Bukiet mial byc z bialych roz ozdobionych zlotym brokatem i eustom
( bardzo teraz popularnych kwiatow).
W miedzyczasie poszlam do fryzjera i ufarnowalam sie na RUDO! - efekt zacmienia spowodowanego stresem, bo mialam nieco inne kolorystyczne plany, ale
efekt mi sie podoba :)

W koncu zabralam sie za bukiet. Najwiecej pracy bylo przy pokrywaniu brokatem blatkow roz. Dluga, nuzaca i meczaca praca w niewygodnej pozycji,
ale efekt ciekawy :) Oczywiscie nie zadowolilam sie zwyklym, grzecznym bukietem ( taki byl plan) ale wymyslilam sobie, ze ladniej bedzie,
kiedy kompozycja bedzie splywac! Efekt...Ocencie sami. Nie jestem do konca zadowolona, ale chyba jak na pierwszy raz bez instrukcji krok po kroku,
a jedynie wiedziona wlasnym wyobrazeniem JAK TO POWINNO BYC ZROBIONE, nie poszlo tak zle. Mam nadzieje, ze pannie mlodej sie spodoba, bo jeszcze
nie miala okazji zobaczyc.
Jesli jej sie spodoba ( i nie rozpadnie sie w kosciele, ani w drodze do kosciola...ani Z! ani przez pierwsze dwie godziny, ani nie zwiednie
do jutra, bede to uznawac za maly sukces ;)
PS. Magda wlasnie przyszla i ogladala bukiet. Bardzo jej sie podobal i mam nadzieje, ze byla szczera w swym zachwycie nad moim rekodzielem :P

niedziela, 26 czerwca 2011

Wianki

Wczoraj byliśmy na Wiankach. Trochę za uszy wyciągnęłam chorego Tomka, ale jakoś w tym roku wyjątkowo mi zależało na tym, żeby tam w końcu być. Poza tym Kamyk bardzo prosił, a ja się dość moich rodziców naprosiłam o rożne rzeczy ( w tym Wianki), a oni moje prośby mieli w głębokim poważaniu.
Z domu wyszliśmy o 9.30, mając w planach wcześniejsze udanie się do Bomi w celu nabycia jakiegoś rewelacyjnego sera ( polecanego przez moją siostrę), który tam był w promocji. Bomi było zamknięte ( mimo, że na necie sprawdzaliśmy godziny otwarcia i MIAŁO BYĆ otwarte). Zaparkowaliśmy na Dębnikach w pewnej odległości od Ronda grunwaldzkiego, więc musieliśmy zrobić przymusowy spacerek. Ludzi tłumy. Cześć stała już na moście. My ruszyliśmy dalej w stronę wioski rycerskiej. O tej potrze można był już tylko popodziwiać pozamykane namioty i rycerzy (oraz damy) popijających z owiniętych papierem podejrzanych butelek ( pewnie mleko :P ) Wiele ludzi nosiło świecące w ciemności gadżety. Uszka, miecze, okulary, różki. Wyglądało to bardzo fajnie :) Zakupiliśmy dla Kamyka parę rogów, które OCZYWIŚCIE zepsułam, starając się odgiąć jakiś plastikowy element, który uwierał go w głowę. Przez pewien czas wybieraliśmy sobie miejsce, polowaliśmy na takie przy barierce, żeby Kamyk cokolwiek widział. Jak się potem okazało wybraliśmy idealnie źle ;) Z godzinę czekaliśmy aż się skończy koncert i zaczną sztuczne ognie. Przyznam, że nie cierpię takich tłumów, ciągle mi się wydawało, że przemieszczający się tam i z powrotem ludzie mają jakieś nieczyste zamiary. Rozglądałam się za psychopatami, zamachowcami samobójcami i trwałam w narastającym przeczuciu, ze COŚ SIĘ STANIE! W pewnym momencie za naszymi plecami, gdzie stała wielka latarnia ( staliśmy na wysokości smoka) zrobiło się jakieś zamieszanie. Jakiś gość, na oko 25 lat, krótko ogolony i w dresie jak małpa wdrapał się na latarnię i stanął gdzieś na wysokości trzech metrów ( opierając stopy o tablicę informacyjną. Na prośbę mężczyzny z pseudo ochrony ( pseudo bo bez krótkofalówki, jak się okazało) odpowiedział agresywnym tonem, że on szuka żony z dzieckiem i żeby go zostawić w spokoju. Po czym wyjął telefon i zaczął dzwonić :) Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- No gdzie ty jesteś?! Bo ja jestem na słupie. Widzisz mnie? No na słupie, Kur[...], na górze na słupie. Widzisz mnie? halo? HALO! To się kur [...] rozejrzyj i przyjdź do mnie!
Postał tam jeszcze chwilę po czym zszedł równie zręcznie, jak wyszedł :) Kiedy następnym razem się odwróciłam, już go nie było.
Fajerwerki zaczęły się z pięciominutowym opóźnieniem. Szkoda, że staliśmy idealnie za krzakiem i wdzieliśmy tylko te wysokie :)
Oczywiście bardzo mi się podobały. Było dużo moich ulubionych takich pomarańczowych pióropuszy. Jakaś płonąca resztka spadła niedaleko nas na trawę i Kamyk od tej chwili mocniej się do mnie przytulał w obawie, że zasypie nas grad odłamków i się wszyscy spalimy :> Podkład muzyczny - muzyka głównie ( albo nawet w całości) z Matrixa - bardziej dudniła niż grała.
Wróciliśmy szybko. Tłum posuwał się bardzo sprawnie. Moje obawy, co do mostu, który mógł się przecież zawalić! , zupełnie się nie sprawdziły i bez przeszkód dotarliśmy do samochodu.
Wypad męczący, ale bardzo udany :) W kolejnym roku też na pewno pójdziemy.
Szkoda, że nie mam żądnych zdjęć, ale Tomek oświadczył, że na pewno nic nie wyjdzie w ciemności, więc w ogóle nie warto robić :(

sobota, 25 czerwca 2011

Oczy wpatrzone w północ

Marzy mi się mały domek nad morzem...Tak sobie myślę...Karwia to nie jest złe miejsce na to.

niedziela, 19 czerwca 2011

Ślub pod znakiem hortensji.



Hortensjami Ci drogę uścielę,
Kwiaty rzucę pod stopy pachnące,
Wonne lasów i pól naszych ziele
I storczyki, co rosną na łące...

Hortensjami Ci drogę uścielę,
Że nie dotknie się stopa Twa ziemi,
I powiodę Cię, biały aniele,
I powiodę szlakami jasnemi...

W marzeń cichym klękniemy kościele
Gdzieś od ludzi daleko i światła,
Mój Ty biały, serdeczny aniele,
Moja duszo Ty jasna, skrzydlata!...

autor nieznany

Kto by pomyślał, że to z dawien dawna oczekiwane wydarzenie nadejdzie tak szybko :) Pamiętam, kiedy Beata mówiła, że to "już za trzy miesiące"!
Dla mnie dzień zaczął się zwyczajnie /niezwyczajnie. Obudziłam się wyspana, bo przezornie poszłam bardzo wcześnie spać. Oprócz nieco bolących stóp ( cały poprzedni dzień biegałam za dodatkami do włosów) czułam się wyśmienicie. Fryzjer, paznokcie, pierwsze zachwyty, ze "ach, jak ja pięknie wyglądam" ( ale cóż miała mówić moja fryzjerka - autorka fryzury :P W sukience nieco ciężko się oddychało, ale co tam! :) Przeżyłam chwilę grozy, kiedy moja siostra radośnie oświadczyła, że ona też chętnie się przejdzie do kościoła i zobaczy ceremonię. Dla mnie to znaczyło, że na ślubie będzie Kamyk, a, mówiąc uczciwie , byłam mocno niepewna jego zachowania. Na szczęście był grzeczny jak aniołek :)
Ceremonia bardzo mi się podobała. Przyjemnym i wielkim zaskoczeniem było kazanie. Pojawiły się w nim nawet humorystyczne akcenty! Jak z książką o "Kłamstwie i kłamaniu" :) Oczywiście kobiecym okiem oceniałam suknie panny młodej "która na pewno miała mi się nie spodobać" ;) No JA bym takiej dla siebie nie wybrała, natomiast Beacie było w niej bardzo ładnie. Skromny, lecz bardzo piękny ( uwielbiam niebieskie hortensje)bukiet idealnie współgrał z butkami ( najnowszy trend w modzie :P NO KTO BY POMYSLAŁ :p ) NATOMIAST byłam zdumiona, że nikt nie zadbał o to, żeby ułożyć Beacie tren sukni( powstrzymałam się, żeby nie zrobić tego sama, ale pomyślałam, że Beata potraktowałaby to jako największy obciach)

Przy oczekiwaniu na składanie życzeń, widząc krążącą z puszką panią z fundacji przypomniałam sobie mrożące krew w żyłach historie, które opowiadała mi o owej fundacji moja siostra :P Czy są prawdziwe, nie wiem. Mam nadzieje, że nie :)

Do restauracji dotarliśmy przed deszczem ( na szczęście, bo nie byłam pewna, jak moja misterna fryzura zniesie wodę! ) Miejsce bardzo ładne, bardzo fajny i oryginalny pomysł na wnętrze i sam "budynek". Muzyka do obiadu bardzo przyjemna, taki lekki jazzik. W ogóle muzyka mi się podobała, chociaż nie było M.Mansona :P Jedzenie pyszne, ale strasznie dużo! Ja już po zupie, która była zaledwie wstępem, miałam dość, a już ostatniego posiłku nie tknęłam, bo nie byłam w stanie! Ach te skurczone, damskie żołądki :P Natomiast Tomek był zachwycony :P Dzisiaj nawet mówił, że żałował, że jadł tak mało :) Obsługa na najwyższym poziomie. Spełniali życzenia, zanim się je głośno wypowiedziało :)
Z Beatą to sobie nie pogadaliśmy, no ale czego można było oczekiwać. Wiadomo, że musiała biegać i zamienić z każdym chociaż słówko :) Wolałam nie myśleć, ile biedna, musiała wypić alkoholu w tych wszystkich toastach wznoszonych na jej i Darka zdrowie.
W każdym razie napiłam się, najadłam się ( oooj, najaaaaaaahdłAaaam ;) ), wytańczyłam się ( To, jest skandal, jak nie miałam kondycji), czyli robiłam dokładnie to, co powinno się robić na weselu :)
Jestem bardzo ciekawa, jak wyjdą zdjęcia, bo widziałam, że fotografowie uwijają się jak małe mróweczki :)
Mam nadzieje, że kiedy już będą zrobimy jakieś sentymentalne spotkanko u Beaty i przy winku, na spokojnie obejrzymy zdjęcia i powspominamy, co to był (ach) co to był za ślub :)

sobota, 23 kwietnia 2011

Zielona i zbędne kilogramy

Piękna pogoda, stopień zazielenienia o wiele większy niż w Krakowie. Baaaardzo przyjemnie. Korzystam jak mogę, chodzę na spacery do lasu, albo czytam sobie w ogrodzie na huśtawce, albo w tejże huśtawce dumam i oddaje się marzeniom. Ugotowane, posprzątane, ogólnie sielanka :)
W ramach rozsądnego tracenia na wadze postanowiłam robić 90 brzuszków dziennie. Na razie bolą mnie mięśnie, na efekty trzeba będzie chwile poczekać.
Dzisiaj w rozmowie z J. o wyborze sukienki na ślub Beaty, J. powiedział coś, co mnie zaskoczyło. Uświadomił pewien fakt. Taki iż Jasiek zna mnie 64kg +, bo przecież dopiero niedawno pojawił się w naszym życiu. I tak mnie widzi. Jako "nie puszysta" dziewczynę, ale taka, która ma tu i tam coś więcej. A przecież ja niedawno rok? dwa lata temu tak przytyłam. Zawsze byłam szczupła. Nigdy nie ważyłam więcej niż 60 kg, nawet po urodzeniu dziecka, kiedy przytyłam w ciąży 20 kg bardzo szybko wróciłam do normalnej wagi.
Jakoś mnie to zaskoczyło, że on widzi mnie taką, bo przecież innej mnie nie zna.
Ja wewnętrznie, czuje się szczupła. Dopiero, kiedy patrze w lustro widzę nie zawsze tą, której się tam spodziewałam.
Cieszę się, że wracam do normalnej wagi. Może powoli, ale skutecznie :)

czwartek, 7 kwietnia 2011

w drodze do nowych ziem









Moj nowy mount, konik :)

Katy contra TATU

Zapanowała moda na alienki. Lady Gaga, Doda, teraz Katy Perry jak widze :) Jej najnowsza piosenka kojarzy mi się z brzmieniem TATU. Co o tym myślicie?

http://www.youtube.com/watch?v=t5Sd5c4o9UM

http://www.youtube.com/watch?v=xV6qXAKBYcg&feature=related

Przypomniałam sobie, jak bardzo lubilam TATU. Teraz tez posluchalam sobie kilku piosenek z przyjemnoscia i poogladałam napływające wspomnienia :)

środa, 6 kwietnia 2011

RIFT screeny








Niestety nie odkryłam opcji full screen, wiec screeny w czystej postaci :/

Pozniej wkleje wiecej, kiedy mi net bedzie mniej szwankowal :/

RIFT

Jakoś tak się zdarzyło, że jednak kupiliśmy tego Rifta. Ja byłam nastawiona od przeciwnej do obojętnej, ale to Tomek podjął decyzję ( znalazł gdzieś na sieci edycję kolekcjonerską za 59 zł i powiedział, że to byłby grzech nie skorzystać. Po tym, co usłyszałam od Pawła byłam w stanie uwierzyć, że gra jest beznadziejna i do skreślenia.
Zainstalowałam, stworzyliśmy sobie postaci i...Mi się nie spodobało. Do czego mogłam się doczepić:
- gra ma bardzo dziwną grafikę. Jakby mix wszystkiego ( z wyjatkiem wowa) jest tam więc i lineage 2 i warhammer online i aion. Sprawia to, że nie widzi się takiego...watku przewodniego w grafice. Przynajmniej w pierwszym zonie.
postaci niby można zrobić dokłądnie, ale mają wokół siebie jakiś taki błyszczący nimb, który mi się nie podobna. Ale można sie do tego przyzwyczaić.
O dziwo, po raz pierwszy bardziej mi się podobają ludzie niż elfy :)


co robic:
Granie jest w sumie przyjemne. Dostaje się dużo questów, od 10 tego lvlu mozna chodzić na bg ( szybkie i przyjemne. rozgrywka nigdy nie trwa dluzej niz 10 min) i expi sie na Riftach. Rifty działają na zasadzie publick questów z warhammera. Zaprasza gracza do party, kiedy tylko znajdzie się w obrębie riftu. Niektóre klasy są w stanie same zamykać ryfty na tym samym lub nizszym lvlu, co jest mile, kiedy się gra razem. Dostaje sie xp za kazdy etap i nagrody ( w postaci kamieni, ktore potem wymienia się na itemy) ( każdy Rift ma inny scenariusz)
Z przez jakiś czas ignorowanego riftu wychodzą inwazje, to grupa mobów, która biegnie w kierunku wiosek i kampów w celu ich odbicia. Czasem takie inwazje zatrzymują się i okopują tworząc swoje mini kampy :) Po drobach czasem włuczą się bandy z przeciwnej frakcji ( enpeców), co też jest dość fajne.
World eventy przez duże w. Z tego, co do tej pory zauważyłam raz dziennie o różnych porach jest Inwazja. Wtedy cała frakcja na danym terenie jest zwoływana( komunikaty na ogolnym), żeby bronić lokacji ( a ta jest naprawda duża). Wszędzie otwierają się Rifty na rozmaitych poziomach ( Inwazje są "tematyczne" np Inwazja riftów sfery death albo fire ( w takich bralam udział do tej pory) , po drogach snują się bandy z inwazji. Częsci ludzi musi to wszystko wytłuc i pozamykać, cześć bronić miasta, bo zostanie przejęte. Muszę powiedzieć, że jak do tej pory to jest całkiem klimatyczne.
Codziennie jest dostępna pula daily questów na rifty ( zamykanie, zabijanie stworzeń z nich itp)


+ prześliczne mounty. Począwszy od koni różnej maści, przez antylopy, lwy z dziwnymi ogonkami ( te mi się podobają najbardziej), zółwie i bliżej nieokreślone stwory :)
- za małe torby jak na ilość rzeczy i ilość quest itemów.
+/- rzeczy na postaci. Itemy są przeważnie staranne i mnie się podobają. Nie ma tu bajkowych sukienek ( jak w aionie) ach ten jedwab i koronki idealnie czyste po przedzieraniu się przez bagna i krzaki :) rzeczy w Rifie sa nastawione na...użytkowość, co jest dość fajne. Nie są tak paskudnie realistyczne jak w Conanie.
Bardzo duży plus za pogodę. Noc jest ciemna, złote światło wypełnia cały las, kiedy wstaje dzień, czerwone, kiedy zapada zmrok. Kiedy pada deszcz ciemne chmury zasnuwają niebo( na . Oczywiście chmury płyną po niebie cały czas, co bardzo lubię. Nad wodą i bagnami snują się mgły.
+ woda! Mnie się osobiście bardzo podoba, bo jest taka żywa. Sama faluje, nie trzeba po niej chodzić, jak w wowie :P

Instancje: byliśmy w jednej i do tego tylko raz. Rozgrywka jest trudniejsza niż w wowie. zdecydowanie. Tu już nie może być mowy o radosnym paladynie, który może pokonać wszystko sam. Trochę trzeba się było postarać, ale było to przyjemne. Bossowie mieli nawet takie mini taktyki :) I z każdego leciał quest item ( kto grał w upiorne aionowe instancje bezitemowe to wie o czym mowie :P ) Ostatni boss był na szczyscie góry , gdzie przedzieraliśmy się przez autentyczną śnieżną burzę. Nie było NIC widać! Super klimatyczne :) To był jeden z przyjemniejszych momentów w grach w ogole.

Artefakty: coś dla wielbicieli farmienia rzeczy dziwnych. Na całym świecie, w różnych miejscach ( przeważnie skitrane pod pniami i w krzakach, chociaż zdarzają się i takie leżące sobie na drodze) można znależć fragmenty artefaktów, z ktorych się montuje większe całości. Jeszcze nie odkryłam czy za to jest coś więcej niż achievementy, ale zbiera się bardzo przyjemnie :)
Podsumowanie.
W jednej z recenzji Rifta przeczytałam: "RIFT ma taką cechę, że im więcej się w niego gra, tym jest ciekawszy, wymaga to jednak pewnej dozy cierpliwości, której chyba współczesnym graczom odrobinę brakuje." i patrząc po sobie podpisuję się pod tym czterema łapami. Jest w tej grze coś takiego, że nie poraża przy pierwszym dotknięciu ale potem wciąga coraz bardziej i w pewnym momencie człowiek się łapie na tym, jak bardzo mu się podoba ten świat.
Mam nadzieję, że mi się szybko nie znudzi. Dzisiaj wejście do kolejnej lokacji :)

środa, 23 marca 2011

Zombie boy





Rick Genest to wytatuowany model, który ma obsesje na punkcie śmierci i traktuje swoje cialo jak dzieło sztuki. Został muzą Nicola Formittechiego ( ktory projektuje dla Lady Gagi).
Nigdy nie podobało mi się tego typu...wyrażanie siebie, ale...W tym COS jest. Jak myslicie?

niedziela, 20 marca 2011

Robienie zapasów ;)

Rozmowa T. z mamą, która pracuje w aptece:

Mama T: W naszej aptece przez ten weekend była promocja jednej firmy i prezerwatywy oraz woda utleniona w saszetkach były za jeden grosz od sztuki.
T: Och! Czemu nie powiedziałaś? Zrobilibyśmy sobie zapas...wody utlenionej...oczywiście: dokończył nieco zakłopotany

:P

sobota, 19 marca 2011

O pięknych duszach.

Takie moje dzisiejsze rozważania odnośnie tego, że artyści, którzy piszą taką muzykę muszą mieć bardzo piękną duszę.
Chyba żadne z nas nie ma wątpliwości, jak dobra była muzyka do Dragon Age I i do II w sumie też, chociaż tu też widać mocne cięcie kosztów i zamiast nastu kawałków było ich klika, ale bardzo ładne.
Kompozytor nazywa się Inon Zur. Zerknijcie sobie, gdzie jeszcze można posłuchać jego twórczości. Muszę przyznać, że przy ostatniej pozycji zakręciła mi się niemal łza w oku ;)

http://inonzur.com/music/

środa, 16 marca 2011

Dragon Age - rozczarowanie roku

I myślę, nawet większe rozczarowanie, niż to, którego doznałam przy Aionie.
Mój wyczekiwany, wytęskniony Dragon Age nareszcie nadszedł...Teraz jestem po zakończeniu i...mam ochotę walić głową w ścianę.
Mam wrażenie, że twórcy, jak ostatni idioci pomyśleli sobie "Takie popularne? To rzućmy im byle co i też kupią".
Czuję się rozczarowana i oszukana. Z dawnego Dragon Age nie ma po prostu nic przez duże N.
Naiwny gracz być może spodziewał się wątków miłosnych, albo głębokich wątków między postaciami, rozpuszczony jak dziadowski bicz po części pierwszej. Naiwny. Wątki osobowe były okrojone jak w Mass Efect 2 ( co mnie niesamowicie irytowało). Z obiektem westchnień można było rozmawiać dosłownie jakieś 4 razy! i to nie tak, że sobie się do niego szło i rozmawiało NIE, dostawało się QUESTA na rozmowę. To jest już jakaś paranoja.
Grafika ŻADNA, wstydziliby się. Na początku ich broniłam, bo pomyślałam sobie naiwnie, że przecież kiedyś WRESZCIE wyjdzie się z tego okropnego miasta, ale NIE! W grze jest JEDNA ładna lokacja i z ładną muzyczką ( żywcem wyrwaną zresztą z Mass efect). Ale przecież wydawałoby się po doskonałym Planescape Tormnent, ze można zrobić świetna grę dziejącą się w jednym miejscu...
Gra była bez polskiego dubbingu, bo było dość irytujące, bo przez brak paska czatu przegapiało się część rozmówek między postaciami. Dialogi pojawiały się tylko nad ich głowami, co sprawiało, że trzeba się było błyskawicznie obracać, i bardzo szybko znikały. No tak, po co tłumaczyć, skoro można ciąć koszty i zarobić jeszcze więcej, jadąc na popularności pierwszej części.
Questy krótkie, za krótkie. Głębokie ścieżki wielkością odpowiadały mniej więcej byle piwnicy w części pierwszej. Fabuła do kitu. Po prostu żałosna. Po kolejnym queście pt. Idź w to samo miejsce i zabij kolejnego smoka, albo kolejne coś, co się tam pojawi, chciało mi się wymiotować.
Nie rozumiem czemu oni chcieli z tego zrobić takiego Mass Efect fantasy. Tylko, że im wyszło bardzo dla ubogich. Dla mnie to wygląda tak, że dokładnie to, co mi się w Mass Efect nie podobało przenieśli do Dragon Age :(

Ciężko opisać, jak bardzo liczyłam na tą grę i jak jej psychicznie potrzebowałam. Nie rozumiem, czemu z tak świetnej gry zrobili takie gówno :(

PS. Bardzo dobrze oddaje ta beznadzieję i bylejakość fakt, że w rezydencji Fenrisa trupy leżały przez 6 lat, w tych samych miejscach. Brak słów...

niedziela, 6 marca 2011

Toksyczne mamusie.

Najpierw przeczytać artykuł! dopiero potem mój tekst.

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53663,9159168,Lalusie_i_pracusie.html


Sa metody zbyt lagodne i zbyt ostre. Ta zdecydowanie jest nastawiona na zbyt ostra "matka dzieci W JEJ MNIEMNANIU zwycieskich. Ta Chinka uwaza, ze jedynym slusznym i wartosciowym czlowiekiem jest czlowiek, ktory po trupach i nie ogladajac sie na nic dazy do zwyciestwa i zwycieza. Mysle, ze wynika to troche z mody, ktorą obserwuje już od jakiegoś czasu, a ktorą ogolnie można określić w slowach "W każdym dziecku kryje sie geniusz". A raz na jakis czas zdarzaja sie rodzice z chorobliwa ambicja. Raz na jakis czas tez zdarzaja sie rodzice z chorobliwa ambicja, ktorzy uwazaja, ze na tej ambicji mozna zarobic. No to zarabia, szerzac swoja teorie. ( Tak czy inaczej rodzice, ktorzy wychowali ją ową metoda byliby z niej dumni, bo osiagnela sukces)
Ja ze swojej strony spotkalam sie z terminem "glupia milosc". Termin odnosil się do rodziców, ktorzy chcąc oszczędzić stresow swoim dzieciom pozwalali im na wszystko, dawali absolutnie wszystko, posiecajac sie dla nich i wmawiajac im, ze sa najlepsi, cokolwiek robia i, ze sa pepkiem swiata.
Tu mamy chyba biegun przeciwny. Zaciekawilo mnie ostatnie zdanie o tym, jaki to ma z corkami fantasytyczny kontakt. Coz...Jakos tak przypomniala mi sie metoda tresury, ktora stosowal wobec swoich psow pan, od ktorego Michal i Dagmara kupili malego border collie. Pan do roku czasu oganial sie od malego psa, mowil mu, ze jest brzydki itp, okazywal zero czulosci, natomiast stawial wymagania. Taki pies NIGDY Nie mogl przed wlasciwielem przekroczyc progu domu, jak pies przynosil zabawke, zeby sie pobawic, wlasciwielowi nie wolno bylo wtedy mu jej np odrzucic. tylko poczekac 5 min i wtedy dopiero, zeby pies wiedzial, ze bedzie sie bawic tylko, kiedy PAN bedzie chcial. itp. Efekt. Jego psy byly super karne, wpatrzone w niego jak w obraz, jak w w jakiegos guru. On mowil, psy robily, bo nieposluszenstwa nie tolerowal...Fajnie prawda? A mimo wszystko kazde z nas odczulo, ze cos jest nie tak. ZE moze ta metoda i jest efektywna, bo pan jest dla psa niekwestionowanym samcem alfa, ale...Dla mnie te psy były trochę jak po praniu mózgu.
I przypomniałam sobie Foresta psa moich rodziców. Na wpoł karnego, radosnego psa o nieposkromionej energii, ktory jest w Gaju traktowany bardziej jak domownik, a nie rzecz, ktora MUSI sluchac ZAWSZE i wszedzie. Ktory patrzyl ludziom w oczy, a nie caly czas oglada sie na pana, sledzac jego gesty i czy przypadkiem nie okaze niezadowolenia.
Pisze o tym dlatego, ze mnie metody pani Chua bardzo przypominaja tamta tresure.
I tak sobie mysle, ze to, czy ma fantastyczny kontakt z corkami to one osadza...jak dorosna.

Podsumowanie: metoda mi sie oczywiscie nie podoba, chociaz madry rodzic moze z niej wyciagnac pewne rzeczy. Nigdy bym nie odrzucila laurki, ktora dla mnie wykonal moj syn, bo "nie byla dostatecznie doskonala", ale kiedy oddaje mi niedbale narysowane szlaczki to zwracam mu uwage, ze powinien sie bardziej postarac i kaze mu robic jeszcze raz.
Nie ma idealnej metody na wychowanie dziecka. Zdecydowanie natomiast nie zgadzam się z tym, że kazdy powinien byc typem zwyciezcy w pojeciu tej pani.
Temat też skojarzył mi się z pewną myślą, którą kiedys rozwazalam, o biadnym małym chłopcu, ktorego psychiczny ojciec zmuszał do grania. Ten mały nieszczesliwy chłopiec jest nam znany jako Wolfgang Amadeusz Mozart. I czy gdybym miała możliwość wyrwania go ze szponów ojca, albo niedopuszczenia, żeby się tam w ogóle tam znalazl, czy zrobiłabym to. Jedno szczęsliwe normalne dziecinstwo za cenę skarbów muzyki...
Dla mnie pani Chua jest wlasnie takim ojcem Mozarta, bo z niego chyba brała wzór.

piątek, 4 marca 2011

poniedziałek, 21 lutego 2011

Dzień piąty

Waga poranna: 65,4 kg

Dzień rozpoczął się uroczo od przybycia 2ch kurierów. Jeden przywiózł odkurzacz, który mi się nie podoba. Jak takie małe gówno może być tak ciężkie i zajmować tak dużo miejsca, to ja nie wiem...Kolejny kurier zjawił się z karmą dla kotów. Do karmy miały być dołączone trzy gratisy. No i były. Miedzy innymi podstawka pod miskę z napisem PSY GÓRĄ! To chyba jakaś tajna propaganda, bo ostatnio do karmy dostałam psią obrożę. (W dodatku w kolorze wściekłego różu i z diamencikami.)
Uech. Nie wiem, co jest nie tak z tą dietą, ale wczoraj w ogóle nie byłam głodna, za to strasznie chciało mi się pić. Żłopałam więc takie ilości herbaty, że chyba odbiło się to niekorzystnie na mojej wieczornej wadze.
Nastrój taki sobie. Czuję się trochę samotna.

waga wieczorna 65,3kg

Dzień czwarty.

waga poranna: 66,1 kg

Ogólnie dzień jakiś taki beznadziejny był. Ciągle chodziłam głodna i było mi zimno. Aura zupełnie nie sprzyjała spacerowi, ale się zmusiłam. Wszystko mnie irytowało. Jedyną radość miałam ze słuchania sobie starych sentymentalnych kawałków na youtube. MIałam ochotę z kimś porozmawiać, ale właściwie to nawet sama nie wiedziałam, z kim.

waga wieczorna 65,9 kg

niedziela, 20 lutego 2011

Screen of the week (3)

Łuczniczka.

Dzień trzeci.

Poranna waga 66,7 kg.

Sobota, którą spędziłam głownie na lvlowaniu nowego ostatecznego alta Tomka. Muszę jednak powiedzieć, że disc. priest jest po prostu wyborny. Mogę zadawać całkiem niezły dps, bywało, że na bosach byłam pierwsza :P I jednocześnie super trzyma całą drużynę przy życiu. Może się rozmyślę i mu tej postaci nie oddam? ;)
Dieta przebiegała zupełnie jakoś bezstresowo. Za to muszę się pochwalić, że upiekłam mój pierwszy w życiu chleb :) Nazywa się Chleb mleczny. Historia powstania owego dzieła jest prosta. Już od jakiegoś czasu zbierałam się do pieczenia, ale jakoś nie mogłam się zebrać tak ostatecznie. Wczoraj poszłam do Zdrowej żywności po pieczywo dla Kamyka, ale nic nie było. Kupiłam więc mąkę, oczywiście EKOLOGICZNĄ! :p
Chleb okazał się banalnie prosty do zrobienia. Nie bardzo miałam go co prawda w czym upiec i w końcu padło na kamionkową formę do zapiekanek, którą wyłożyłam papierem do pieczenia. Już po 15stu minutach od włożenia do do piekarnika w całym domu rozchodził się cudowny zapach pieczonego chleba. Zdjęcie wstawię, kiedy znajdę kabel do mojego aparatu. O ILE znajdę. Ogólnie bardzo się udał. Zjadłam ociupinkę i jest bardzo dobry. Kamyk się nim zajada, a w końcu o to chodziło. Muszę powiedzieć, że pieczenie chleba jest o wiele łatwiejsze niż pieczenie ciasta.

Waga wieczorna: 66,3 kg

sobota, 19 lutego 2011

Dzień drugi.

Poranna waga:67,6
Wstałam rano i wypiłam szklankę wody z cytryna. Zupy nie mogłam sobie odgrzać, gdyż w piecu wygasło, a my wciąż nie mamy płyty indukcyjnej. Będę więc zmuszona odgrzewać ją metoda naszych prababć, na rozgrzanej płycie od pieca. Już widzę te momenty, kiedy będę wolała chodzić głodna, niż ruszyć tyłek i to odgrzać :P
W ramach poprawienia sobie nastroju poszłam do fryzjera. Musze powiedzieć, ze bardzo jest milo, kiedy się tak zajmują człowiekiem :)
Potem, co było owocem moich dość długich przemyśleń, poszłam do sklepu ze zdrowa żywnością, gdzie nabyłam zdrowa żywność dla dziecka ( w tym znakomite konfitury śliwkowe. przyznaje się! oblizałam łyżeczkę. PYCHA! ) a także ekologiczna pastę do zębów ( podobno w normalnej paście jest potwornie dużo chemii), ekologiczne mydło, krem do twarzy, a także maseczkę z zielonej glinki. Nie wystarczy mi, ze będę szczupła, chce być szczupła i piękna!
Po powrocie do domu oblepiłam się zieloną glinką. Po paru minutach wyschła tworząc zieloną skorupę na twarzy. Wtedy oczywiście zadzwonił domofon! Udałam, ze mnie nie ma :P Przetestowałam tez pastę. Smakuje jak kreda z woda z dodatkiem mięty, ale myślę, ze da się przyzwyczaić.
Poszam na długi spacer, gdzie maszerowałam sobie na tyle raźno, na ile pozwalała mi czytana książka :P
Czułam się bardzo dobrze, tak lekko. Trochę głodna, ale dało się wytrzymać. Szkoda, ze na głodnego zupa nie smakuje lepiej. O dziwo, nie chce mi się pić za bardzo i wydaje mi się, że piję mniej niż zazwyczaj.
Wieczorna waga - 67 kg