wtorek, 9 sierpnia 2011

Wykładki, osy i pasztetowa

Zbieram się do tego posta, zbieram i jakoś nie mogę się zabrać. Jakiś taki dziwny był dzisiejszy dzień. Rano musiałam wstać, żeby jechać z mamą po jakieś rzeczy dla Mai ze składnicy harcerskiej. Miałam wyraźnie napisane na kartce "wykładki", bo pojęcia nie miałam czym owe wykładki są i jak wyglądają. Jak już mówiłam, człowiek się całe życie uczy. W składnicy zabawiliśmy dłuższą chwilę, bo Kamyk zajawił się kolekcją noży, a ja dorwałam wielki śpiewnik i z rozrzewnieniem przypominałam sobie piosenki, które dawno uleciały mi z głowy. Potem, kiedy szłam ulicą w stronę Galerii Kazimierz, gdzie umówiłam się z mamą, śpiewałam sobie całkiem nawet głośno "stare ogniskowe przeboje". Na szczęście nie było za wiele osób ;)
W Galerii oczywiście MUSIAŁAM zwiedzić parę sklepów i udzielać się czynnie jako personalna stylistka mojej mamy. Efekt, nowa tunika i zadowolona rodzicielka, która nie zmyła mi o nic głowy ( CUD!) do końca dnia. Za to nie wypuściła mnie z samochodu, kiedy chciałam się udać do domu i wywiozła do Gaja. W Gaju przeglądałam książki w moim starym pokoju i złapała mnie jakaś nostalgia. Zamykałam oczy i starałam się wyobrazić sobie jak ten pokój wyglądał w czasach, gdy ja w nim mieszkałam. Od tego czasu wiele się w nim działo. Mieszkała w nim moja siostra, potem pewien niepełnosprawny ( sic! ), potem mój ojciec urządził tam biuro, które następnie chciał przenieść do innego pomieszczenia. W rezultacie takiego bałaganu jak dzisiaj to tam jeszcze nie widziałam...Wiele się zmieniło...wszystko właściwie. Pozostały tylko pomalowane przeze mnie gałązki na zielonych ścianach i zapach. Ten niepowtarzalny, ciepły zapach rozgrzanego słońcem drewna. To on mi się rzucił na głowę i wywołał lawinę wspomnień. Pamiętałam, jak stawałam zimną przy oknie i patrzyłam na nagie drzewa w sadzie sąsiada...I paradoksalnie zatęskniłam za zimą. Efekt był taki, że sobie o tej zimie przypomniałam i potem, kiedy już siedziałam na progu z książką to poczułam powiew nieuchronnie nadciągającej jesieni. Więcej więc siedziałam bezmyślnie, gapiąc się w ogród ( bo nawet nie NA) niż czytając. Potem poszłam spać. Do domu o 21.30 miał mnie odwieźć przyjaciel mojego ojca, który mieszka chwilowo w Gaju ze swoją żoną.
A potem nastąpiła najbardziej przykra część dnia. Kamyk przez przypadek wszedł na gniazdo os i dwie wpełzły mu pod ubranie. Oczywiście go ugryzły. Dziecko w krzyk, ja pośpiesznie ściągam mu spodnie i koszulkę, wyłuskałam z niej cholerną osę, a ta na mnie!
I teraz dygresja dla tych, którzy tej historii nie znają. Kiedy miałam 2/3 lata rozgrzebałam patykiem wielkie gniazdo os...Na szczęście w pobliżu była woda i mój ojciec miał na tyle przytomności umysłu, żeby mnie ( pokrytą tymi osami) do tej wody wrzucić...Dlatego ugryzło mnie tylko jakieś 7...Od tego czasu mam straszny uraz i os boję się bardziej niż szerszeni.
Jakoś opędziłam się od tej osy i ukryłam się w łazience ( gdzie było jasne światło i przynajmniej widziałam, gdzie potencjalna gadzina lata), przyszło do mnie moje biedne zapłakane dziecko i kazało się opatrywać. Zastosowaliśmy niezawodne ludowe środki czyli przecięta cebule i przeciętego ziemniaka. Efekt: opuchlizna zeszła całkowicie i przestało boleć. Natomiast! leżąc z tymi ziemniakami na plecach i nodze Kamyk, przez przypadek, oglądnął kawałek jakiegoś strasznego filmu lecącego w telewizji, której bezmyślnie nie wyłączyłyśmy. Sam prosił, żeby telewizor zgasić, bo boi się tego potwora, który porywa ludzi i ich zabija. Miałam ochotę walić głową w ścianę za bezmyślność, bo przez całe życie usilnie starałam się go chronić przed takimi doświadczeniami. Mam nadzieję, że zapomni...:S
W efekcie tego nabawiłam się okropnego humoru i po przyjściu do domu wygłodniała ( zapomniałam zjeść w Gaju kolacji przez te przeklęte osy!) ( a, właśnie. Wytropiłam gadziny i zabiłam. Jedną kapciem, a drugą "zapsikałam" na śmierć sprayem do WC!) rzuciłam się na lodówkę i zjadłam kromkę z pasztetową i serem. Pasztetowa! Moja mama zawsze tym pogardzała, mówiąc, ze to najgorsze co może być do jedzenia i w sumie to miała rację kobieta. Natomiast dla Tomka to niemal jak delicja i co jakiś czas musi po prostu MUSI ją zjeść. Zażyczył sobie do bułek, które mu robiłam na wyjazd. Stąd pasztetowa w naszym domu...A jakiego doznałam zaćmienia, że zrobiłam to sobie na kolację to nie wiem...ale humoru mi nie poprawia :/

8 komentarzy:

  1. Oj, przygody z osami rzeczywiście nie zazdroszczę. Żeby Kamilowi te ukąszenia nie połączyły się z filmem o potworach (swoją drogą, co to był za film? :)).
    Mnie osa/pszczoła ukąsiła chyba tylko raz w życiu, pamiętam, że bolało, ale nic więcej.
    A jak chcesz sobie poprawić humor, to jednego podstawowego błędu następnym razem nie popełniaj: nie jedz pasztetowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie sądziłam, że pasztetową jeszcze produkują. Kiedy byłam małym dzieckiem, moja mama kupowała to dla psa, bo niewiele więcej można było dostać w sklepach :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Swoją drogą pasztetowa kojarzy mi się z innym traumatycznym produktem - mortadelą. Na samą myśl o tym świństwie robi mi się niedobrze...

    OdpowiedzUsuń
  4. No tego to bym nie zjadła za nic w świecie. Tomek też lubi :P

    OdpowiedzUsuń
  5. Tomek będąc osobą z dobrego domu powinien mieć inny gust. Jakiś kawior, szynka iberico, te sprawy.

    OdpowiedzUsuń
  6. [Przdusza się, zakleja usta taśmą klejącą, podtruwa gazem, żeby tylko nie napisać tego, co ma ochotę napisać - a wszystko przez prowokacje Dagmary! Wiedziałem, że ona kiedyś doprowadzi mnie do stanu przedzawałowego ;)]

    OdpowiedzUsuń
  7. Chyba stan przedzawałowy Ci nie grozi, skoro się wziąłeś za basen i jogę ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. On PLANUJE, czy "sie wezmie" zobaczymy, za dwa tygodnie :P

    OdpowiedzUsuń